Komitet wcześniej zapowiedział, że nie uzna wyników - tzn. delegaci przydzieleni na ich podstawie poszczególnym kandydatom nie będą mogli zasiadać na przedwyborczej konwencji partyjnej, która decyduje o nominacji prezydenckiej - ponieważ oba wspomniane stany przyspieszyły termin prawyborów bez jego zgody. Prawybory mimo to się odbyły i wygrała je Hillary Clinton. Jednak jej główny rywal Barack Obama, w przekonaniu, że rezultaty nie będą się liczyć, nie prowadził w ogóle kampanii wyborczej na Florydzie, a w Michigan jego nazwiska nie było nawet na kartce do głosowania. Kiedy w lutym Obama wysunął się przed Clinton w wyścigu do nominacji, sztab byłej Pierwszej Damy zaczął się domagać, aby delegaci, których zdobyła w Michigan i na Florydzie - w sumie ponad 350 - zostali zaliczeni na jej konto, tzn. żeby mieli prawo do głosowania na konwencji. Delegaci mianują tam kandydata partii na prezydenta. Obecnie - nawet po zwycięstwach Clinton w Ohio i Teksasie we wtorek - Obama ma o około 100 delegatów więcej. Sztab kampanii senatora z Illinois stanowczo sprzeciwił się uznawaniu wyników z Michigan i Florydy, zwracając uwagę, że sprowadzałoby się to do "zmiany reguł gry w jej trakcie". Zaczęto wtedy poszukiwać kompromisu - za naturalne rozwiązanie uznano powtórzenie prawyborów. Problemem są jednak wysokie koszty. Dean oświadczył w czwartek, że koszty nowych prawyborów powinny pokryć organizacje partii w Michigan i na Florydzie, ponieważ przekroczyły przepisy samowolnie przyspieszając termin głosowania, czym spowodowały obecne zamieszanie. Nieco tańszym rozwiązaniem byłyby prawybory w formie tzw. caucuses, czyli sąsiedzkich zebrań działaczy, którzy głosują na nich na kandydatów. Caucuses jednak - jak można sądzić z dotychczasowych prawyborów - faworyzują Obamę i obóz Hillary Clinton nie chce się na nie zgodzić.