Wybory w Stanach Zjednoczonych są skomplikowane - i jest to najłagodniejsze określenie poziomu ich zawiłości. Wyjaśnijmy więc tylko, że w prawyborach zarejestrowani członkowie obu partii głosują nie na kandydatów (Donald Trump, Hillary Clinton itd.) a na delagatów, którzy dopiero wskażą właściwego kandydata na konwencji krajowej. Oczywiście większość delegatów jest związana wolą wyborców i na konwencji musi wskazać deklarowanego w prawyborach kandydata. Prawybory w poszczególnych stanach różnią się przede wszystkim stopniem otwarcia na zwykłych wyborców oraz liczbą delegatów - im większy stan, tym więcej delegatów. Np. Demokraci z Nowego Jorku wysyłają na konwencję 277 delegatów, a z Vermont 23. Prawybory typu "caucus" są kilkustopniowe i ograniczone do działaczy partyjnych, natomiast "primaries" to wybory dużo bardziej otwarte na "ludzi z ulicy". Pierwsze prawybory odbędą się w stanie Iowa (prawybory typu "caucus") 1 lutego, a kolejne w New Hampshire ("primary"). Mimo że Iowa i New Hampshire nie wysyłają wielu delegatów na konwencję krajową, to ich wynik jest kluczowy dla przebiegu kampanii wyborczej. Przyjęło się, że jeśli nie wygrasz w Iowa lub New Hampshire, nie masz co marzyć o prezydenckiej nominacji. Zresztą wystarczy spojrzeć na wyniki z minionych lat. W 2012 w Iowa u Republikanów wygrał Mitt Romney - późniejszy kandydat (Demokraci nie przeprowadzali wtedy prawyborów, o drugą kadencję ubiegał się Barack Obama). Z kolei w 2008 roku w prawyborach Partii Demokratycznej w Iowa zwyciężył Barack Obama - późniejszy kandydat i prezydent. Z kolei New Hampshire podbili wtedy John McCain (R) i Hillary Clinton (D), która ostatecznie musiała uznać wyższość Baracka Obamy. Rzecz jasna nie należy traktować wyników w Iowa i New Hampshire (zwłaszcza w Iowa) jako idealnego odzwierciedlenia układu sił, o czym świadczą choćby zwycięstwa Ricka Santoruma (R) i Mike'a Huckabee'ego (R) w, odpowiednio, 2012 i 2008 roku. Później ci kandydaci przestali się liczyć w walce o nominację. Równie ważny co wynik otwarcia będzie także Superwtorek. W tym roku przypadnie on 1 marca. Wtedy to delegatów wybierać będzie kilkanaście stanów m.in. Teksas, Alabama czy Oklahoma. Po Superwtorku znaków zapytania będzie już bardzo, bardzo mało, choć, oczywiście, "dopóki piłka w grze"... Faworyci Republikanów U Republikanów gwiazda jest jedna - Donald Trump. Kontrowersyjny, 69-letni miliarder nieprzerwanie prowadzi w sondażach, a za jego plecami trwa zażarta walka o to, kogo należy uważać za jego głównego konkurenta. Nie robiący sobie nic z politycznej poprawności Trump na kolejnych skandalach nie tylko nie traci, ale wręcz zyskuje. A to oceni Meksykanów jako gwałcicieli przynoszących do Stanów narkotyki i przestępczość, a to obrazi Johna McCaina, który "nie był bohaterem wojennym, bo dał się złapać", a to wyśmieje wygląd swojej konkurentki Carly Fioriny ("popatrzcie tylko na jej twarz"), jeszcze innym razem będzie natrząsał się z niepełnosprawności dziennikarza. Wyborcy Trumpa - głównie w średnim i starszym wieku - są zachwyceni tym, że mówi, co myśli. Cieszą się, że pogoni muzułmanów, a Ameryką będzie zarządzał jak swoimi nieruchomościami. W najnowszym sondażu wykonanym przez Morning Consult Trump cieszy się poparciem 39 proc. republikańskich wyborców. Wciąż jednak jest tak nieobliczalny i zdolny do samozagłady, że nie wiadomo, czy nie wywinie jakiegoś numeru, który na dobre zaprzepaści jego szanse. Na 2. miejsce (13 proc.) wysunął się Ted Cruz - 45-letni senator z Teksasu. Co ciekawe, równie nielubiany w Partii Republikańskiej jak Trump. Cruz jest kandydatem skrajnie konserwatywnym, kwestionuje globalne ocieplenie i kocha broń. Do tego stopnia, że w jednym z wyborczych spotów pokazuje, jak usmażyć bekon na lufie karabinu maszynowego: Siłą Cruza jest jego antysystemowość (skąd my to znamy?), ponadto bardzo dobrze wypada w debatach, haruje w terenie i nie zanotował dotąd żadnej poważnej wpadki. W zupełnie innym miejscu jest kampania Jeba Busha (7 proc.). Młodszy brat byłego prezydenta George'a W. Busha już na starcie zgromadził największe fundusze i wydawało się obserwatorom, że to on jest faworytem. Jednak kampania bezlitośnie obnażyła "ciamajdowatość" i brak charyzmy młodszego Busha. Wpadki notował co chwilę. Nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, czy mając obecną wiedzę, wysłałby wojska do Iraku (dopiero w trzecim wywiadzie na ten temat wydusił, że nie). Z kolei po kolejnej tegorocznej masowej strzelaninie oznajmił, że "takie rzeczy się zdarzają". Nie przysporzyło mu to sympatyków. Gdy na YouTube opublikował swoją filmową biografię, posypały się niemal wyłącznie kciuki w dół i negatywne komentarze. Trudno to porównać z entuzjazmem, jaki wywołują wśród swoich wyborców Donald Trump czy Bernie Sanders. W jednej z republikańskich debat Bush próbował pokazać bardziej waleczną postawę, ale skończyło się "knock downem" ze strony Marco Rubio: Niektórzy wciąż wierzą, że Marco Rubio (9 proc.) wywalczy republikańską nominację. Jako syn kubańskich imigrantów może liczyć na przychylne spojrzenie latynoskich wyborców, ponadto uchodzi za najzdolniejszego polityka Republikanów. Wciąż jednak brakuje mu pomysłu, jak wyjść z cienia szalejącego Trumpa. Początkowo głównym konkurentem Donalda Trumpa był uduchowiony neurochirurg Ben Carson (8 proc.), jednak po serii kuriozalnych wypowiedzi i debatach, w których wypadał bardzo sennie, jego notowania zaczęły pikować. Faworyci Demokratów W Partii Demokratycznej sprawa jest prostsza, ale nie mniej ciekawa. Kandydatów jest troje: Hillary Clinton, Bernie Sanders i Martin O'Malley. O'Malley - były gubernator Maryland - nie ma żadnych szans. Sondaże dają mu w porywach 2-procentowe poparcie. Całą swoją kampanię zorientował na kwestię dostępu do broni i walką ze strzeleckim lobby, przez co stał się kandydatem jednego tematu. Zabawnie wyglądają debaty: O'Malley wypada w nich jak piąte koło u wozu: nie interesuje fotoreporterów, prowadzących, ani kontrkandydatów. Clinton jak już zwróci na niego uwagę, to otwarcie z niego dworuje. Nie jest żadną tajemnicą, że żona Billa Clintona prezydentem chce zostać od lat i od lat się do tego przygotowywała. Startowała już w 2008 roku, ale niespodziewanie przegrała z młodym, czarnoskórym senatorem z Chicago - Barackiem Obamą. Gdy obejmowała urząd sekretarza stanu, wszyscy obserwatorzy przekonywali, że to uzupełnianie CV przed wyborami w 2016 roku. W 2012 roku nie weszła do gabinetu Obamy, by przygotowywać kampanię wyborczą. Nie ma kandydata, który jest bardziej zdeterminowany (i, jak dodają zwolennicy, wykwalifikowany), by objąć ten urząd. Jednak szyki Clinton może pokrzyżować Bernie Sanders, 74-letni senator z Vermont, formalnie niezależny - nie jest bowiem członkiem Partii Demokratycznej. Wiece Sandersa gromadzą największe tłumy. Socjalista z Vermont stał się fenomenem społecznym. Jako jedyny nie bierze pieniędzy od miliarderów, korporacji, Wall Street itd. Jego kampania finansowana jest wyłącznie przez wyborców. Nie bez przyczyny. Sanders zapowiada bezwzględną walkę z przywilejami wyżej wymienionych, zwłaszcza bankierów, finansjery i multimilionerów. Chce ich opodatkować po to, by "najbogatszy naród w historii świata" mógł cieszyć się powszechną opieką zdrowotną, płatnym urlopem i darmowymi studiami. Republikańscy kapitaliści łapią się za głowy. W najnowszym sondażu ogólnokrajowym Hillary Clinton popiera 52 proc. Demokratów, a Berniego Sandersa 37 proc. (badanie przeprowadzone przez Monmouth University). Jednak w Iowa i New Hampshire wyraźnie prowadzi Sanders. Co więcej, w symulacjach wyborów prezydenckich Sanders zdecydowanie wygrywa z Trumpem i wszystkimi innymi kandydatami Republikanów. Jak to możliwe, skoro w skali kraju bardziej popularna jest Clinton? Otóż Sanders przyciąga wyborców antyestablishmentowych, często takich, którzy jeszcze nigdy nie głosowali. Ponadto Republikanin nigdy nie zagłosuje na Clinton, natomiast potencjalny wyborca Trumpa czy Cruza, który chce przede wszystkim "wywrócić stolik", jest skłonny Sandersa rozważyć. Tak czy tak, amerykańskie prawybory będą widowiskiem niezwykłym i wciągającym. "Widowiskiem", bo Amerykanie do perfekcji opanowali sprzedawanie polityki jak reality show czy zawodów sportowych.