Agnieszka Waś-Turecka, Interia: Czy czuje się pan bezpiecznie w Paryżu? Kuba* (do Francji wyemigrował razem z mamą w wieku kilku lat): Tak. Mieszka Pan tutaj od 1990 roku. Czy przez te prawie 30 lat cokolwiek się w tym względzie zmieniało? - Odkąd przyjechałem do Francji mieszkam w Paryżu. Tutaj cały czas czułem i czuję się bezpiecznie, natomiast trochę inaczej jest, gdy wyjeżdżam na przedmieścia, tzn. do miasteczek, które są tuż za obwodnicą. Zmienia się trochę atmosfera, która nie zachęca do siedzenia na ławce w parku. Jak "dresy" chodzą po Paryżu, to po prostu chodzą, ale tam zaczynają śmielej zaczepiać. Mam wtedy wrażenie, jakbym był na ich terenie. Czy osoby, które tworzą taką atmosferę to częściej rdzenni Francuzi czy przyjezdni? - Czasami Francuzi z dziada pradziada, czyli powiedzmy wprost - biali ludzie. Oni przecież też tam mieszkają. Ale to jednak głównie osoby pochodzące z krajów Maghrebu, czy ogólnie Afryki. Trzeba jednak pamiętać, że to nie jest nic nadzwyczajnego. W każdym większym mieście czy na jego przedmieściach są dzielnice, w których jest mniej bezpiecznie i nie musi to od razu mieć związku z religią, radykalizacją i terroryzmem. Poza tym policji na przedmieściach zawsze było trudno. Funkcjonariusze nie mogli sobie beztrosko krążyć. W tym się niewiele zmieniło. Choć dawniej, jak dochodziło do porachunków między gangami czy nawet sąsiadami, to wyciągano nóż. Dziś można zobaczyć kałasznikowa lub uzi. Czy w ciągu pana pobytu w Paryżu zmieniły się środki bezpieczeństwa? Jest ich więcej czy mniej? - Jeśli chodzi o policję, to jej zawsze było dużo, ponieważ to jednak jest Paryż. "Dużo" przynajmniej w porównaniu z miasteczkami za rogatkami. Na przedmieściach było dawniej coś takiego jak "policja bliskości", "police de proximite". Funkcjonariuszom udało się stworzyć związek z lokalną społecznością, który dawał podstawę do wzajemnego szacunku, normalnej rozmowy. Jednak w czasach, kiedy ministrem spraw wewnętrznych był Nicolas Sarkozy "policję bliskości" zlikwidowano. Wtedy statystyki przestępczości wzrosły. Ale to też jest pewna sinusoida. Raz rosną, raz maleją, bo ludzie się zmieniają. W jaki sposób środki bezpieczeństwa i ich zakres zmieniły się po zamachach z 2015 roku? - Przede wszystkim na ulicach pojawiło się wojsko. Żołnierze krążą po mieście z długą bronią w ręku, jakby byli na misji wojskowej za granicą. Czyli środków bezpieczeństwa jest więcej? - Tak, bo dołączyło wojsko. Choć wydaje mi się, że policji też widać więcej. Zresztą to, że oni mają być widoczni, to była chęć prefektury. Dzięki temu jakąś część ataków udało się zatrzymać, ale były też ataki konkretnie na żołnierzy. I wtedy nie wiadomo, czy kura, czy jajo, tzn. czy atak i tak by się odbył, gdyby ich nie było, czy jednak do zamachu doszło, ponieważ ich obecność sprowokowała sprawcę. Robiono wiele sondaży i badano poczucie bezpieczeństwa wśród Francuzów. Wskaźniki wahają się od 45 proc. do sześćdziesięciu kilku. Czyli ogólnie nie za dobrze. Ale wiadomo, że to bardzo indywidualna sprawa. Czy oprócz wojska na ulicach i większej obecności policji jeszcze coś się zmieniło? - Jest więcej kontroli w budynkach publicznych, muzeach, centrach handlowych. Czasem są bramki, jak na lotnisku, a czasem ochroniarze, którzy sprawdzają torby. Część z tych "utrudnień" była już wcześniej, ale nie w takiej liczbie i z taką intensywnością. Jak to wpływa na codzienne życie? - Trochę to drażni, trochę męczy. Teoretycznie każdy może być podejrzany, ale wiadomo, że jak ktoś ma ciemniejszą skórę, to może być częściej sprawdzany. Choć to się nie stało dopiero po zamachach, wcześniej też tak było. To że środki bezpieczeństwa są tak widoczne, ma też trochę odwrotny efekt, ponieważ ludzie nieustannie sobie przypominają, że może być niebezpiecznie. W jaki sposób mieszkańcy Paryża reagują na kolejne ataki terrorystyczne? To wprawdzie nie są już zamachy na masową skalę, ale jednak się zdarzają. - Jest szok, ale ludzie odruchowo - zresztą nie tylko w Paryżu, ale na całym świecie - gromadzą się, by być razem. Gdyby coś takiego stało się w Warszawie, to pewnie reakcja byłaby taka sama. Ludzie chcieliby zamanifestować, że są razem i że są niezłomni. W Paryżu też tak jest. Są marsze? - Była manifestacja np. po zamachu na redakcję Charlie Hebdo. Uczestników można było liczyć w tysiącach. A w ostatnim czasie? Gdy ataki są na mniejszą skalę. - Pojawiają się kwiaty, znicze. Ludzie reagują podobnie, ale w mniejszej skali. Czyli to nie jest tak, że miasto zamiera? - Na pewno niektóre osoby się boją, ale inne dalej wychodzą i żyją normalnie. Chcą pokazać, że terroryści nie osiągną celu i nie zmienią im życia. Których z nich, pana zdaniem, jest więcej? - Trudno powiedzieć, bo "więcej", to znaczy "bardziej widoczne", a tych, którzy się boją, nie widać, ale gdybym miał ocenić po tym, ile osób jest nadal na ulicach, to sytuacja się nie zmieniła. Były okresy, że tam, gdzie doszło do zamachu, było mniej ludzi, mniej turystów. Ale to wraca do normy. Tuż po atakach wiele osób miało potrzebę zostania w domu, żeby przetrawić to, co się wydarzyło. Ale ci, którzy są przyzwyczajeni do wychodzenia do kawiarni, to tym bardziej chcieli wyjść, żeby fizycznie pokazać, że się na to nie godzą i nie poddają się. A pan jak reaguje? - Podobnie. Ogólnie zamachy nie wpłynęły na zmianę moich zwyczajów. Jeżeli miałem spotkanie, to wychodziłem. Znajomi też nie przekładali terminów. Spotykaliśmy się, rozmawialiśmy o tym. W zamachach w 2015 roku zginął barman, którego znałem z widzenia. Świadomość, że nie ma go nie dlatego, że zmienił pracę, ale dlatego, że zginął w zamachu pozostawiła mieszane emocje - smutku, złości i niedowierzania. Najgorsze jest to, że nie jestem zaskoczony, że coś takiego się wydarzyło. I to mnie zasmuca. Ogólne warunki życia w niektórych dzielnicach Paryża i na przedmieściach stworzyły idealne podłoże, by takie ideologie ekstremistyczne się rozwijały. Kolejne rządy o tym wiedziały, ale nie traktowały tego na tyle poważnie, by zagwarantować odpowiednie środki w budżecie. *Kuba poprosił o niepodawanie pełnych danych.