Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przyjąć, że kluczowe stanowiska w przyszłej kadencji PE zostały obsadzone. Zgodnie z ustaleniami przyjętymi we wtorek w Brukseli, Ursula von der Leyen - obecna szefowa niemieckiego resortu obrony - została kandydatką na szefową Komisji Europejskiej, a premier Belgii Charles Michel wybrany na przewodniczącego Rady Europejskiej. Rada Europejska nominuje Francuzkę Christine Lagarde na szefową Europejskiego Banku Centralnego, a Hiszpana Josepa Borrella na szefa dyplomacji UE. Dzień później <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-parlament-europejski,gsbi,37" title="Parlament Europejski" target="_blank">Parlament Europejski</a> wybrał też nowego przewodniczącego, którym został włoski socjalista David Sassoli. To właśnie nowy parlament ma zaakceptować ustalone propozycje, co wydaje się formalnością. Pięć stanowisk, o które toczyła się gra, zostało więc obsadzonych. Tym samym Europa Środkowo-Wschodnia została z pustymi rękami. Żadne ważne stanowisko nie zostało obsadzone przez polityka z tzw. "nowej Europy". Z całą pewnością wiceszefowie Komisji Europejskiej lub wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego będą pochodzić z "naszej" części kontynentu, ale to stanowiska zdecydowanie mniej ważne. Premier Mateusz Morawiecki mówił z kolei, że "cele założone przed wyjazdem do Brukseli udało się zrealizować". Cel polskiego rządu był bowiem jeden - stanowisko szefa Komisji Europejskiej nie mogło trafić w ręce nieprzychylnego polskiemu rządowi Fransa Timmermansa. To polskiej delegacji się udało. Sęk w tym, że szefową KE zostanie Ursula von der Leyen, która pozostaje zagadką. Lider PO Grzegorz Schetyna mówił w środę w Sejmie, że ustalenia unijnego szczytu to porażka rządu PiS. Przypomniał, że pięć lat temu ważne stanowisko (szefa RE) objął Donald Tusk, a wcześniej (szefa PE) Jerzy Buzek. Tym razem żaden polski polityk nie będzie piastował znaczącej funkcji. - Polska jest poza mainstreamem, poza najważniejszymi stanowiskami, poza wpływem na politykę - mówił Schetyna. Klich: Premier odmroził sobie uszy po to, by uzyskać gorsze rozwiązanie Były minister obrony narodowej, a dziś senator PO Bogdan Klich w rozmowie z Interią szczegółowo analizuje ustalenia unijnego szczytu. - Premier Morawiecki odmroził sobie uszy, po to tylko, by uzyskać gorsze rozwiązanie niż to, które było na stole. Zablokował kandydaturę Timmermansa wraz z niektórymi sojusznikami z Europy Środkowej, a w zamian uzyskał obecną minister obrony rządu Niemiec, pomimo tego, że cała polityka rządu PiS w ostatnim czasie była polityką zwalczania pozycji Niemiec w Europie. Tym samym Morawiecki wzmocnił pozycję Berlina tylko po to, by zablokować kandydaturę Timmermansa - zaczyna Klich. - Pani Ursula von der Leyen jest dość radykalnym zwolennikiem rozwiązań obyczajowych, które nie są w smak PiS-owi. Założę się, że jej kandydatura została dokładnie przeanalizowana przez rząd i premiera Morawieckiego, a w związku z tym uważam, że jest to przejaw pełnej elastyczności. Sygnały wysyłane do polskiego społeczeństwa są więc czymś zupełnie innym niż decyzje podejmowane za granicą. Inaczej mówiąc - to, co w Polsce przeszkadza PiS-owi, kompletnie nie przeszkadza im w UE - dodaje były minister obrony narodowej. Szłapka: Dobra mina do złej gry Poseł <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-adam-szlapka,gsbi,1647" title="Adam Szłapka" target="_blank">Adam Szłapka</a> z Nowoczesnej przyznaje w rozmowie z Interią, że najnowsze rozdanie w Unii Europejskiej nie ułożyło się po myśli polskiego rządu, a ogłoszenie sukcesu przez premiera Morawieckiego jest tylko dobrą miną do złej gry. - Polski rząd raczy sobie żartować, bo jeśli mówi, że to jest sukces, to bardzo nisko stawia sobie cele. Jeżeli dziś mamy sukces, a pięć lat temu Donald Tusk został szefem Rady Europejskiej, to życie przewyższyło kabaret. Jeśli powieka nie drgnie Mateuszowi Morawieckiemu, kiedy ogłasza sukces, jakim jest zablokowanie Timmermansa, to jest to porażka - uważa Szłapka dodając, że Ursula von der Leyen może być odpowiednim szefem Komisji Europejskiej. - Była dobrze ocenianym ministrem obrony narodowej Niemiec. Jest znana z tego, ze jest osobą pryncypialną i mocno stojącą po stronie zasad. Z punktu widzenia naszego kraju dobrze się więc stało, że stanie na czele KE - podkreśla. Tymczasem stanowisko szefa KE to tylko jedna funkcja, która była do zdobycia. Inne ważne fotele obsadzą politycy z Belgii, Włoch, Francji i Hiszpanii. Tym samym widać wyraźnie, że klucz geograficzny był prosty i czytelny, a Europa Środkowa znaczy dziś mniej niż kilka lat temu. Klich: - Wszyscy ci politycy to radykalni zwolennicy stosowania zasady praworządności. Premier Belgii niejednokrotnie wypowiadał się na temat wprowadzenia specjalnego, stałego mechanizmu wzajemnej kontroli przestrzegania zasady praworządności w krajach UE. Jestem przekonany, że będzie tego oczekiwał również jako szef Rady Europejskiej. - Największym dramatem Europy Środkowej jest to, że część krajów z tej części kontynentu jest reprezentowana przez kompletnych dyletantów, jak np. PiS. Zamiast wygrać coś na forum europejskim, to wszystko przegrywa. To wielka porażka, z którą premier Morawiecki wrócił z Brukseli, bo nikt z Europy Środkowej nie ma szans, by objąć jakiekolwiek stanowisko z tych pięciu kluczowych, o których mówimy. Wszyscy straciliśmy, nic nie zyskaliśmy - dodaje doświadczony senator. Nominacje na ważne stanowiska w Unii Europejskiej odbijają się echem w całej Europie. O ile Europa Zachodnia jest z nich w gruncie rzeczy zadowolona, o tyle większość krajów Europy Środkowo-Wschodniej jest rozczarowana. W przekazach płynących z Czech, Słowacji i Węgier z entuzjazmem przyjęto informację, że szefem KE nie został Timmermans, ale brak innych ważnych stanowisk dla polityków z tej części Europy budzi niepokój. Ekspert Instytutu Spraw Zagranicznych i Handlu Węgier Attila Kovacs powiedział PAP: "biorąc pod uwagę, że w poprzedniej kadencji ważna funkcja przypadła Donaldowi Tuskowi jako przewodniczącemu Rady Europejskiej, obecne nominacje można określić jako krok wstecz". Łukasz Szpyrka