<a href="http://www.new.org.pl/2013-06-03,reportaze_new_spotkanie.html" target="_blank" rel="noreferrer noopener">DZIŚ O GODZINIE 18.OO W KRAKOWSKIEJ KSIĘGARNI "POD GLOBUSEM" ODBĘDZIE SIĘ SPOTKANIE Z TRÓJKĄ AUTORÓW REPORTAŻY Z KSIĄŻKI "EUROPA STOP WSCHODNIA STOP"</a>: Kamilem Całusem, Wojciechem Śmieją i Ziemowitem Szczerkiem (INTERIA.PL) Marszrutka trzęsie się po przedmieściach gagauskiej stolicy - Komratu. Kierowca prowadzi nerwowo, kręci, omija dziury. Ma na sobie domowe kapcie i za małą dżokejkę z napisem "European Union". Im bliżej centrum, tym asfalt nowszy, tym domy nowsze i szyldy też. Nie żeby od razu tworzyły jakąś urbanistyczną harmonię, ale zawsze nowsze. Za oknami słońce, bo w końcu ze słońca i ładnej pogody Mołdawia jest znana; kiedyś, za Związku Radzieckiego, był tu wszechzwiązkowy raj. Ech, Mołdawia - wzdychali obywatele ojczyzny proletariatu, gniotący się po chruszczowkach od koła podbiegunowego po stepy Azji Środkowej. Mołdawia: zieleń, sympatyczne domki skąpane w roślinności, winnice, piwniczki, koniak z cytryną - nic, tylko siadać na ławeczkach, przy płotach, ze stopami w soczystej trawie, ze stakańczykiem w ręku. Żyć, nie umierać. W Gagauzji, autonomicznej republice pozostającej w ramach mołdawskiego państwa, nie jest inaczej. Zielono tu i kojąco. Tam wiekowa łada podskoczy na wyboju, wiezie w niedomkniętym bagażniku arbuzy, tu osiołek zaprzężony w dwukołowy wózek, a na wózku - starszy pan w podkoszulce na ramiączkach. Ówdzie - traktor-samoróbka, symbol technicznego zmysłu narodów poradzieckich: chłop bosymi stopami ciśnie pedały wyjęte z jakiegoś starego zaporożca. I wygląda na to, że i ta łada, i ten traktor są traktowane nie inaczej niż osiołek: jak żywe stworzenia. Krztyny diabelskiej elektroniki w nich nie ma, tylko sama mechanika; technika, którą można pojąć i okiełznać młotkiem czy śrubokrętem. Osiołka nakarmić, traktor naoliwić i życie się toczy. Ale im bliżej centrum stolicy, tym mniej osiołków, tym mniej traktorków - pojawiają się japońskie i niemieckie terenówki, jeżdżą audi i volkswageny, które dni swoich dobiegają na mołdawskich szosach. Zresztą, ileż się tymi przedmieściami jedzie, parę minut ledwie. Marszrutka dojeżdża do ronda, babiny wstają z siedzeń, podnoszą koszyki z jajkami, ze słoikami, starsi panowie zakładają marynarki, do tej pory gniecione na podołkach, dziewczyny poprawiają włosy, zerkają w lusterka puderniczek. Można wysiadać, wcisnąć kierowcy w dłoń zwitek wytartych lei, których ten nawet nie liczy - i iść prosto w rozpalone powietrze, w którym ciężko złapać pierwszy oddech. Miasto ma wszystkiego ledwo ponad dwadzieścia tysięcy mieszkańców. Przypomina w zasadzie dużą, mołdawską wieś, która w samym środku reprezentacyjnie się zagęszcza, by wydać z siebie kilka piętrowych budynków, park i pomnik Lenina. Bo tu przyjemnie Kim są Gagauzi? W Komracie, żeby wszystkiego się dowiedzieć, najlepiej przejść się do muzeum historii Gagauzów, niedaleko siedziby baszkana. Po kruszejących schodkach wchodzimy do budynku przypominającego starą socjalistyczną szkołę, jakich pełno i u nas, i w całym byłym RWPG: linoleum i wytarta klepka. Ściany pomalowane praktycznie: do połowy beżową olejną, by łatwo było brud wytrzeć, a wyżej - jak kto lubi. Jesteśmy jedynymi gośćmi i pracownice, którym czas aktywności zawodowej mija na niespiesznej herbacie i czytaniu książek obłożonych w gazety, ochoczo i z uśmiechem na ustach ruszają w naszą stronę. Na początek, jak u Hitchcocka, trzęsienie ziemi. Żebyśmy przypadkiem nie pomyśleli, że naród gagauski sroce spod ogona wypadł, pani pokazuje nam mapę całej Eurazji. A na mapie - efektownie zakreskowana dobra jedna trzecia lądu. To ludy tureckie, ale nie tylko, wszystkie ałtajskie: tu Kazachowie, tam Turcy, Azerowie, Turkmeni; tu Ujgurzy, tam Mongołowie, Buriaci, Ewenkowie. A tu, gdzie pani pokazuje drewnianym wskaźnikiem, mała kropka: Gagauzi. - Jesteśmy częścią wielkiej ałtajskiej rodziny - tłumaczy z uroczym uśmiechem przewodniczka. - Kiedyś, dawno temu, nasi przodkowie przywędrowali tutaj, do Budziaku, do Besarabii, i już zostali. - A czemu? - A co, nieprzyjemnie tu? - Przyjemnie - przyznaję, bo przecież przyjemnie. - A widzicie - uśmiecha się pani. Gagauzi mówią językiem z rodziny tureckiej, ale ich pochodzenie, wbrew słowom przewodniczki, wcale nie jest takie oczywiste. Tadeusz Kowalski, międzywojenny polski orientalista, twierdził, że przodkami Gagauzów są Turcy Seldżuccy, którzy w XIII wieku osiedlili się na północy Bałkanów, od Besarabii do Dobrudży, gdzie zmieszali się z Pieczyngami, Uzami i Kumanami i przyjęli prawosławie. Inni badacze mają ich za sturczonych (a właściwie zreturczonych, jeśli można pozwolić sobie na taką akrobację pojęciową) Bułgarów, a nawet Greków. Ale jest też inna hipoteza: według niej Gagauzi są potomkami "właściwych" Bułgarów, plemienia, które przywędrowało z nadwołżańskich stepów, by w VII wieku naszej ery założyć na Bałkanach państwo. Państwo uległo slawizacji, ale zagubione gdzieś w Besarabii bułgarskie plemię zachowało - jakoby - mowę przodków. Ta teoria jednak nie jest ani lepsza, ani gorsza od pozostałych. A teorii o pochodzeniu Gagauzów naliczono aż kilkanaście. W muzeum oglądamy stare listy z czasów Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, podziwiamy gagauskie stroje ludowe, czytamy wycinki z radzieckich gazet, w których pisano o małej republice. Świat nigdy nie wiedział zbyt wiele o Gagauzji i Gagauzach, nawet gdy zimą 1906 roku ogłosili powstanie niepodległego państwa ze stolicą w Komracie. Niepodległość skończyła się po paru dniach. Później była I wojna światowa, rewolucja, potem do Besarabii weszli Rumuni i w 1918 roku okazało się, że stolica nie jest już w Moskwie, a w Bukareszcie. Tak było aż do 1941 roku, gdy do Komratu, Czadyr-Łungi i innych gagauskich miejscowości wróciła Rosja, tym razem w wersji radzieckiej. Rumuni pokazali się tu jeszcze w czasie wojny i na parę lat zagarnęli region aż po Odessę, ale po 1944 roku na dobre zainstalował się tutaj Kraj Rad. O Rumunach jeszcze usłyszymy, a tymczasem przejdźmy się do stojącej w centrum miasta galerii i centrum kulturalnego. Co tu pokazywać Budynek galerii jest wielki i nowy. Plastykowe drzwi na klatkę schodową, w środku sterylność ścian i kafelków, błogosławiony chłód. I pustka, bo na parterze nie ma żywej duszy. Wchodzimy na pierwsze piętro - to samo. Drugie piętro - mamy na plecach gęsią skórkę. Urząd-widmo. Może w Gagauzji mają sjestę? Trzecie piętro - bo uparcie się wspinamy, przecież główne wejście jest otwarte, musi tu być jakieś życie - znów pustka. Na ścianach ani połowy plakatu, ani gazetki ściennej, przy drzwiach nie ma tabliczek. Czwarte piętro - jest życie! Niemrawe, co prawda, w postaci pani bibliotekarki, rozwiązującej za biurkiem krzyżówkę. Pani bibliotekarka chwyta się za serce: mało zawału nie dostała! A tośmy ją przestraszyli! Porozmawiać o lokalnych działaniach kulturalnych? To lepiej nie z nią, gdzie tam ona do wywiadów - skromnie spuszcza oczy. A z kim? Może z dyrektorem - ożywia się i biegnie do jego gabinetu. Za chwilę wraca niepocieszona: dyrektora nie ma. Poszedł na obiad. Ale jest Olena, wytrzaśnięta skądś młoda, długowłosa koleżanka. Pani bibliotekarka pcha ją w naszą stronę. - Olena pokaże wystawę. Trzydziestoletnia Olena oprowadza nas więc po wystawie, obecnie jedynej w galerii. Na ścianach wiszą rysunki dzieci. Temat - dowolny. Chodzimy po błyszczącej posadzce, obcasy Oleny stukają, patrzymy na porozwieszane na ścianach księżniczki, czołgi, domki, pokemony, koniki i żołnierzy w kredce, plakatówkach i świecówkach. Za oknem wypalony słońcem Komrat. Gdzieniegdzie przez upał przeciska się jakiś spocony obywatel. Lenin na postumencie rozpala się do białości. - Co tu pokazywać - kryguje się pani Olena. - Gdyby dyrektor był, to by wam poopowiadał, a ja... Nie jest Gagauzką. Jest Rosjanką. Czy odpowiada jej gagauska autonomia? O, jak najbardziej! Tutaj wolność jest dla wszystkich, nie tylko dla Gagauzów. Dla Rosjan, Ukraińców, Bułgarów, Mołdawian nawet. Tutaj jest kraj dla wszystkich, tutaj nieważne, jaką ma się narodowość - ważne, co się sobą reprezentuje. - A w Mołdawii - pytam - tak nie ma? Olena krzywi się i patrzy na mnie, jakbym się wczoraj urodził. - Może i jest - odpowiada po chwili, uśmiechając się lekko. Czy chciałaby niepodległości Gagauzji? Olena kręci głową. Już raz Gagauzja próbowała kombinować z niepodległością. Olena była wtedy dzieckiem, ale pamięta rok 1990 i potworny strach, jaki panował w mieście, gdy maszerowali na nie mołdawscy ochotnicy, nauczyć Gagauzów lojalności wobec KiszyniowaNie jest Gagauzką. Jest Rosjanką. Czy odpowiada jej gagauska autonomia? O, jak najbardziej! Tutaj wolność jest dla wszystkich, nie tylko dla Gagauzów. Dla Rosjan, Ukraińców, Bułgarów, Mołdawian nawet. Tutaj jest kraj dla wszystkich, tutaj nieważne, jaką ma się narodowość - ważne, co się sobą reprezentuje. - A w Mołdawii - pytam - tak nie ma? Olena krzywi się i patrzy na mnie, jakbym się wczoraj urodził. - Może i jest - odpowiada po chwili, uśmiechając się lekko. Czy chciałaby niepodległości Gagauzji? Olena kręci głową. Już raz Gagauzja próbowała kombinować z niepodległością. Olena była wtedy dzieckiem, ale pamięta rok 1990 i potworny strach, jaki panował w mieście, gdy maszerowali na nie mołdawscy ochotnicy, nauczyć Gagauzów lojalności wobec Kiszyniowa. Małe różnice, wielkie sprawy W 1989 roku Mołdawia, jeszcze jako republika radziecka, spod grubej warstwy cyrylicy zaczęła odgrzebywać romańską - a dla niektórych bez dwóch zdań rumuńską - tożsamość. Zaczęto mówić o "wspólnej rumuńsko- mołdawskiej tożsamości". Tyle tylko, że Gagauzja z tą tożsamością nie miała nic wspólnego. W Gagauzji mówi się albo po gagausku, albo po rosyjsku, bo to rosyjski, nie rumuński (czy mołdawski), jest dla narodowości w regionie lingua franca, i to właśnie ten język słychać najczęściej na ulicy. Ale Mołdawia zapragnęła mówić po swojemu. Język mołdawski w zasadzie nie różni się od rumuńskiego, w Mołdawii jednak nazywa się go mołdawskim i koniec. Termin ten wymyślono za czasów radzieckich, by podkreślić odrębność mieszkańców obu krajów. W początkach niepodległości, gdy krajem rządził Mircea Snegur, entuzjasta połączenia z Rumunią, nikt nie owijał w bawełnę. Język urzędowy w Mołdawii nazywał się rumuńskim i tyle, flaga była identyczna z rumuńską (oprócz dodanego mołdawskiego herbu), a obywatele musieli stawać na baczność przy takim samym hymnie narodowym jak sąsiedzi: Przebudź się, Rumunie. Snegur mówił o "Rumunach z obu stron granicznego Prutu", a o Mołdawii jako o "świętej rumuńskiej ziemi". Zjednoczeniowy entuzjazm Snegura został ostudzony dopiero, gdy okazało się, że prezydent tak radośnie biegł w rumuńskie objęcia, że nie zorientował się, iż nikt nie biegnie za nim. Na scenie politycznej został sam, a prawie 95 procent mołdawskiego społeczeństwa opowiedziało się w referendum z 1994 roku za utrzymaniem niepodległości państwa. Nastąpił więc powrót do mołdawskiej tożsamości, promowanej jeszcze w czasach ZSRR. Zmieniono hymn, język przechrzczono na mołdawski. Jeśli chodzi o ogłoszenie mołdawskiego osobnym językiem, to jedni językoznawcy łapali się za głowy, a inni udowadniali, że to raczej rumuński powinno nazywać się mołdawskim. Powstał słownik mołdawsko-rumuński, głównie na złość ówczesnemu prezydentowi Rumunii Traianowi Baiescu, który ogłosił kiedyś wszem i wobec, że uwierzy w odmienność języka mołdawskiego, kiedy taki właśnie słownik zobaczy. Słownik składa się głównie z rusycyzmów i mołdawskich regionalizmów. W końcu, żeby było jeszcze weselej, tych, którzy upierali się, że są Rumunami, ogłoszono mniejszością narodową. Jednak w 1990 roku o Rumunach mówiło się w Mołdawii tak, jakby mieli zaraz przyjść, zorganizować administrację, poprzykręcać do ścian rumuńskie godła i porozwieszać rumuńskie flagi. A w Gagauzji Rumunii wyjątkowo nie lubią i nic się na to nie poradzi. Ziemowit Szczerek<a href="http://www.new.org.pl/2013-05-21,europa_stop_wschodnia_stop.html" target="_blank" rel="noreferrer noopener">Więcej znajdziecie Państwo w książce "Europa. Stop. Wschodnia. Stop"</a>Spis treści: Joanna Dziuba - Utracony dom Marcin Wojciechowski - Slums made in USRR (<a href="http://www.new.org.pl/2013-05-26,sluma_made_in_ussr.html">czytaj</a>) Kamil Całus, Piotr Oleksy - Mołdawia woli stabilność Katarzyna Kwiatkowska - Kryzys w mieście łyżek Ziemowit Szczerek - Państwo obiadową porą (<a href="http://www.new.org.pl/2013-05-23,panstwo_obiadowa_pora.html">czytaj</a>) Katarzyna Kwiatkowska - Ivan&Ivan Piotr Pogorzelski - Ukraina to nie dom publiczny Kamil Całus, Jagoda Kołodziejczyk - Cienka czerwona linia Piotr Andrusieczko, Kateryna Szestakowa - Wielka Alija ukraińskich Żydów Iwona Kaliszewska - Wybory w Dagestanie. Demonstracja lojalności i pogardy Lucyna Dąbrowska - Nie tylko babuszki i seksowne krasunie Iwona Kaliszewska - Karabach: Wojna i dyskoteka Wojciech Śmieja - Cierpki smak wina Tomasz Kułakowski - Urwać głowę Stalinowi Iwona Kaliszewska - Smutna niepodległość Katarzyna Kwiatkowska - Sztukmistrz z Kremla Piotr Pogorzelski - Ukraińskie luksusy Katarzyna Kwiatkowska - Świat według Nawalnego Maciej Jastrzębski - Babcia Luda