Te informacje policja oparła na doniesieniach grupy, która jako pierwsza śmigłowcem wylądowała obok miejsca tragedii. Udało się to mimo trudno dostępnego rejonu oraz pogarszającej się w górach pogody. Cała okolica została "odizolowana", by możliwe było prowadzenie śledztwa w sprawie wypadku. Premier Francji potwierdził, że załoga śmigłowca, jaki dotarł na miejsce, poinformowała, że nikt się nie uratował. Jeszcze dziś w rejon ten ma przybyć minister spraw wewnętrznych Bernard Cazeneuve. Na miejsce katastrofy skierowano siedem policyjnych i ratunkowych śmigłowców, utworzono także regionalne centrum kontroli lotów, które ma kierować ruchem lotniczym podczas akcji. Na miejscu jest około 360 strażaków z okolicznych regionów, by pomóc siłom lokalnym. Sprowadzono też specjalistyczny sprzęt, m.in. oświetleniowy, by było możliwe prowadzenie poszukiwań w nocy. Na pokładzie airbusa było 144 pasażerów (Niemców, Hiszpanów i Turków) i sześciu członków załogi. Wiadomo, że airbusem podróżowało szesnaścioro uczniów i dwóch nauczycieli z niemieckiej szkoły. MSZ ustala, czy na pokładzie samolotu byli Polacy. Airbus A320 wystartował o godzinie 9.55. Rozbił się na wysokości ok. 2 tys. m n.p.m., w miejscowości Meolans-Revel, przy popularnym kurorcie narciarskim Pra Loup. Samolot zniknął z radarów niedaleko miejscowości Barcelonnette. Świadek wypadku, który jeździł na nartach w pobliżu miejsca katastrofy, powiedział we francuskiej telewizji, że słyszał "ogromny huk". <a href="https://wydarzenia.interia.pl/raport-katastrofa-airbusa-w-alpach/aktualnosci/news-katastrofa-airbusa-w-alpach,nId,1704209" target="_blank">Akcja poszukiwawcza ofiar katastrofy Airbusa A320. Minuta po minucie</a>