Agnieszka Waś-Turecka, Interia: Najwięcej osób dostaje się do Europy centralnym szlakiem migracyjnym przez Morze Śródziemne. Czyli tym, który prowadzi do Włoch. Najwięcej, czyli ile? Ewa Moncure, rzeczniczka Frontexu (Europejska Agencja Straży Granicznej i Przybrzeżnej): - Tylko w tym roku przypłynęło nim około 115 tysięcy osób. Głównie z Libii. Do Europy docierają tędy głównie ludzie z Afryki Subsaharyjskiej - Nigeryjczycy, Gambijczycy czy obywatele Wybrzeża Kości Słoniowej. W pierwszej połowie tego roku mieliśmy też dość zaskakujące zjawisko - bardzo dużo migrantów docierało do Włoch z Bangladeszu. Też na łódkach z Libii? - Okazało się, że przylatywali do Libii, gdzie dostawali wizy zezwalające na pracę. Oczywiście nie mieli zamiaru tam pracować, tylko od razu przemieszczali się na wybrzeże i kontaktowali z przemytnikami. W końcu jednak Bangladesz zaczął temu przeciwdziałać, a Libia przestała im wydawać wizy, więc teraz już tego nie obserwujemy. Ile osób w ten sposób przyjechało? - Osiem tysięcy. To trzecia największa grupa narodowościowa wśród migrantów docierających do Włoch. Więcej było tylko Nigeryjczyków - 16 tysięcy i Gwinejczyków - 9 tysięcy. Osiem tysięcy osób przybyło też z Wybrzeża Kości Słoniowej, 6,5 tysiąca z Mali i około 6 tysięcy z Senegalu. Te najliczniejsze narodowości bardzo się zmieniają w czasie? - Dwa lata temu mieliśmy jeszcze ludzi, którzy przypływali z Egiptu. Ale kraj ten zaczął bardziej kontrolować swoje wybrzeże oraz granice z Czadem i Sudanem. Czyli wcześniej przez Egipt docierali do Europy ludzie z Czadu i Sudanu? - Tak. Natomiast do Włoch dostają się też migranci bezpośrednio z Turcji - przypływają na luksusowych jachtach prowadzonych przez Rosjan lub Ukraińców. To są oczywiście transfery dużo droższe - nie kosztują tysiąc czy 1,5 tysiąca euro jak pontony, ale po kilka tysięcy euro. Jachty wpływają do portów czy zostawiają "pasażerów" na plażach? - Wysadzają na plażach i szybko zawracają. Pontony natomiast są porzucane przez przemytników po wpłynięciu na wody międzynarodowe? - Różne mieliśmy przypadki. Na przykład wymontowywali silniki i zostawiali dryfujący ponton. W pierwszej połowie tego roku większość migrantów była ratowana praktycznie na granicy wód terytorialnych Libii i wód międzynarodowych. Statki Frontexu natychmiast przyjmują na pokład migrantów, których odnajdą na morzu, czy musi być sytuacja zagrożenia życia? - Na pontonie taka sytuacja jest zawsze. One są nieprawdopodobnie przeładowane. Na 10-metrowej łodzi potrafi być do 180 osób. To prawie niewyobrażalne, że można tyle osób zmieścić na takim pontonie. Poza tym pamiętajmy, że to się dzieje na pełnym morzu. Tam są kobiety ciężarne, maleńkie dzieci. Ci ludzie są zazwyczaj przerażeni. Najważniejsze, by bezpiecznie przetransportować ich na okręt. Najgorsze są sytuacje, gdy migranci - wszyscy naraz - przechodzą na jedną stronę łodzi, bo chcą, by okręt ich zauważył. Było wiele przypadków, że pontony wywracały się na oczach ratujących. Jednocześnie może się toczyć wiele akcji ratunkowych. Kto dowodzi? - Wszystkie akcje koordynuje włoska straż przybrzeżna. Centrum znajduje się w Rzymie i to stamtąd wychodzą wszystkie decyzje - który statek ma gdzie płynąć, kogo ratować, gdzie potem wysadzić migrantów. Jednostki Frontexu są do dyspozycji Włochów. Zresztą na każdej z nich i w każdej grupie naszych ekspertów jest włoski oficer łącznikowy. Teraz mamy we Włoszech około 400 osób. Po około 200 na statkach i w hotspotach. Ci ostatni to głównie screenerzy, którzy m.in. ustalają narodowość migrantów, fingerprinterzy, którzy pobierają odciski palców i debriferzy, którzy przeprowadzają dłuższe rozmowy m.in. na temat przemytników. Te informacje przekazujemy potem policji, która prowadzi odpowiednie dochodzenia. Wstępne informacje identyfikujące migrantów zbierane są już na okrętach, które ich przejmują. A co dzieje się w portach? - Na statek wchodzi lekarz i sprawdza, czy komuś nie jest potrzebna pomoc. Potem jeszcze raz podstawowa identyfikacja i przewiezienie autokarami do hotspotów lub centrów, gdzie odbywa się dalsze zbieranie informacji i rejestracja. To wszystko trwa, bo większość migrantów nie posiada dokumentów. Jak wtedy służby radzą sobie z identyfikacją? - Mamy ekspertów i tłumaczy, którzy rozmawiają z migrantami. W zależności od tego, jaki mają akcent, co wiedzą, a czego nie, jesteśmy w stanie określić, czy mówią prawdę. Są przypadki, że próbują nas oszukać - np. Tunezyjczycy, którzy twierdzą, że są Syryjczykami. Ale to akurat jest w miarę łatwe do odkrycia. A jak mają dokumenty? - To oczywiście sprawdzamy, czy są prawdziwe. Czy dana osoba była notowana, czy nie ma związków z organizacjami terrorystycznymi. Do tego jesteśmy specjalnie przeszkoleni. Są też odpowiednie włoskie służby, które się tym zajmują. Co z weryfikacją stwierdzeń, że ktoś potrzebuje azylu, bo w ojczyźnie jest aktywistą politycznym i grozi mu niebezpieczeństwo? - Frontex się tym nie zajmuje. My ustalamy narodowość, a to już są kwestie związane z procedurą azylową. To kolejny etap. W ostatnich miesiącach spada liczba migrantów przypływających do Włoch. Dlaczego? - Jest kilka czynników, m.in. większa aktywność libijskiej straży przybrzeżnej. Z czego ona wynika? - Dostali statki, zostali przeszkoleni. Od Unii Europejskiej? - W dużym stopniu tak. Jako Frontex uczestniczyliśmy w niektórych tych szkoleniach. Prawdopodobnie będziemy jeszcze w przyszłości. Poza tym od jakiegoś czasu obserwujemy tarcia między bojówkami kontrolującymi te rejony Libii, z których wypływają łodzie. Czyli niepewna sytuacja w Libii powstrzymuje przemytników przed skuteczniejszym działaniem? - Tak. Ludzie w Libii są, ale mniejsza liczba wypływa. Natomiast od czerwca-lipca przybywa znacznie więcej migrantów z Tunezji. W zeszłym miesiącu przypłynęło ponad 1,5 tysiąca osób. W tym podobnie. Głównie młodzi mężczyźni. W mniejszym stopniu płyną też Algierczycy. Szukają pracy. Do Włoch płyną zatem głównie migranci ekonomiczni? - Można tak generalizować, bo Syryjczycy i Afgańczycy przedostają się głównie do Grecji. Jednak do Włoch płyną choćby Erytrejczycy. Choć jest ich znacznie mniej. Obecnie najwięcej migrantów płynie do Europy szlakiem centralnym. A pozostałe drogi? - Wspomniałam, że coraz więcej osób płynie z Afryki zachodniej do Hiszpanii. W tym roku tą drogą przedostało się ponad 12 tysięcy osób. To o 100 proc. więcej niż rok temu. Choć oczywiście niewiele w porównaniu z Włochami. A napływ migrantów do Grecji? - Został zdecydowanie zredukowany - na początku roku przypływało około 1-1,5 tysiąca osób miesięcznie, teraz 4-5 tys., ale to niewielkie liczby w porównaniu z falą migrantów z 2015 roku. To zasługa umowy turecko-unijnej? - Tak. I jeszcze zamknięcia szlaku bałkańskiego. Bo ci, którzy przypływali do Grecji nie chcieli tam zostać. Zresztą to jest nadal problem, bo w Grecji jest ponad 50 tysięcy osób, a w Serbii około 5 tysięcy, które nie chcą pozostać w tych krajach i próbują się z nich wydostać. To ogromny rynek dla przemytników. Wiadomo, ile jest teraz takich osób we Włoszech? - Trudno powiedzieć, ale jakaś część z nich na pewno chce się stąd wydostać. Widzimy to po narodowościach osób w Calais, które próbują dotrzeć do Wielkiej Brytanii. Czy jakiś szlak migracyjny prowadzi do Polski albo przez Polskę? - Wschodnia granica Unii Europejskiej, czyli od Norwegii po Bułgarię, nie jest w tej chwili "popularna" - z tego, co wiemy, w tym roku nielegalnie przeszło przez nią około 500 osób. To są osoby tych samych narodowości, które docierają na południe Europy? - Nie, to głównie Wietnamczycy, Chińczycy... Natomiast od sierpnia zanotowaliśmy kilka łodzi, które płynęły z Turcji do Rumunii. Około 400 osób. Zostali zatrzymani na terenie Rumunii? - Część tak. Część jeszcze w Turcji, a część niestety utonęła. Natomiast tutaj możemy mówić o tym, że przemytnicy próbują utworzyć nowy szlak, a właściwie odtworzyć stary. Bo widzieliśmy migrantów, którzy docierali tą drogą do Europy w 2012 roku, natomiast przez ostatnie lata to ustało. Ale przez Polskę szlaku nie ma? - Frontex nie ma informacji, by był. A patrzymy na wszystkie granice zewnętrzne UE. Wiadomo, ile z tych osób, które nielegalnie dostały się do Europy, straciliśmy z radarów? Dane jednego z ośrodków badawczych wskazują np., że nie wiemy, gdzie znajduje się około 100 tys. osób, którym odmówiono prawa do azylu. - Tutaj dotykamy kwestii powrotów tych ludzi do krajów ojczystych. W większości są one organizowane przez państwa członkowskie, jednak Frontex coraz bardziej w tym uczestniczy. W tym roku odesłaliśmy już ponad 10 tysięcy ludzi. Decyzję o powrocie danej osoby wydaje kraj, w którym ona się znajduje. I to jest znów cała procedura, która trwa. Poza tym od decyzji przysługuje odwołanie. Do tego dochodzi wystawienie dokumentów, bo nie można nikogo odesłać, jeśli nie został on zidentyfikowany. To również trwa, bo czasem trzeba współpracować z biednymi afrykańskimi krajami, dla których wydanie kilku tysięcy dokumentów podróżnych to nie lada wysiłek. Musimy też wiedzieć, gdzie dana osoba się znajduje i wreszcie kraj docelowy musi się zgodzić na przyjęcie tych osób. Nie zgadzają się? - Większość się zgadza. Były przypadki, że jakiś kraj się nie zgodził? - Teoretycznie wszystkie kraje powinny przyjąć swoich obywateli, ale nie wszystkie to robią. Które nie? - Na przykład problemy są z krajami Afryki Północnej. Ale to już nie jest praca Frontexu. Negocjacje toczą się na wyższym poziomie. Problem polega na tym, że - żeby sprawnie działać - musielibyśmy mieć gigantyczne centra detencyjne, gdzie byśmy tych ludzi przetrzymywali. Ale nikt takich miejsc nie chce, bo jak przetrzymywać ludzi, którzy nie są przestępcami? Trzeba też pamiętać, że ci którzy byli nielegalnymi migrantami w UE zanim kryzys migracyjny na dobre rozpoczął się w 2015 roku, w większości przyjechali do Unii legalnie. Np. na trzymiesięcznych wizach. Tylko, że zamiast po tym czasie wyjechać, zostali. Jaka jest skuteczność egzekwowania decyzji o nakazie wyjazdu z UE? - Na 100 osób odsyłanych jest od 45 do 48. Proces wydania decyzji trwa niestety od roku do kilku lat. Nie jest przystosowany do przetrawienia takiej liczby ludzi. A co z pozostałymi 52? - Zostają. Nie wiemy, gdzie są. W czerwcu, gdy do Włoch zaledwie w 36 godzin przypłynęło 12,5 tysiąca migrantów, Rzym zażądał renegocjacji zasad misji "Tryton". Włochy chciały, by także inne kraje otworzyły swoje porty dla łodzi ratunkowych. Po spotkaniu w siedzibie Frontexu w Warszawie ustalono, że powstanie grupa robocza, która wypracuje jakieś rozwiązanie. Powstała? - Tak. Parę tygodni temu było spotkanie. Ustalono coś? - Grupa będzie jeszcze pracować. Na razie "Tryton" przebiega według pierwotnego planu operacyjnego. Zasada jest taka, że dla każdej operacji Frontexu musi być kraj-gospodarz. W "Trytonie" to Włochy. To im wysyłamy dodatkowy sprzęt i ludzi. W przypadku operacji morskich wszyscy migranci przechwyceni na morzu przewożeni są do kraju-gospodarza. Jeśli zatem mówimy o tym, by inne kraje przyjmowały te osoby, to one też musiałyby być krajami-gospodarzami. To da się zrobić? - Teoretycznie tak, tylko inne kraje musiałyby się zgodzić. Są na to szanse? - Hiszpania już przyjmuje migrantów z Maroka. Ale np. kilka dni temu byłam na pokładzie portugalskiego okrętu, który pływa w ramach misji Frontexu. Gdyby było tak, jak chcieli Włosi, to on musiałby odwieźć migrantów do Portugalii. - Tylko ile się płynie do Portugalii... Czyli są realne szanse na renegocjację zasad misji "Tryton"? - Sytuacja jest poważna i temat jest dyskutowany. Ale pamiętajmy, że chodzi o operację na granicy morskiej Włoch, a nie transport. Włosi jeszcze grożą zamknięciem portów? - Nic mi o tym nie wiadomo. Ale po sytuacji z czerwca przyjęto kodeks postępowania dla organizacji pozarządowych (NGO) na podstawie sugestii włoskiego Senatu. Ujednolicono zasady, według których wszyscy muszą teraz odnotowywać m.in., gdzie i ile łodzi z migrantami zostało przechwyconych, czy po ile osób było na łodzi. Pamiętam, że toczyła się wówczas gorąca dyskusja, czy obecność tylu łodzi NGO tak blisko granicy z Libią nie przyciąga przemytników. - Ja bym tę dyskusję trochę zmieniła i powiedziała, że na pewno magnesem dla migrantów jest istnienie siatek przemytniczych w Libii. Wystarczy tam dotrzeć i już się znajdzie ludzi, którzy wsadzą na łódź i doprowadzą ją do wód międzynarodowych. To zresztą było błędne koło - przemytnicy wysyłali coraz więcej ludzi w coraz gorszych łodziach, więc akcje ratunkowe były prowadzone coraz bliżej granicy z Libią, a jak przemytnicy wiedzieli, że migranci zostaną szybko przechwyceni, to wsadzali jeszcze więcej osób do jeszcze gorszych łodzi. Przemytnicy zarabiali gigantyczne pieniądze, a ludzie się topili, mimo że tak wiele łodzi było gotowych ich ratować. Wielokrotnie była pani w hotspotach, ośrodkach dla migrantów czy płynęła na pokładzie łodzi ratunkowych. Co panią najbardziej uderza w tych spotkaniach z migrantami? - Powiedziałabym, że to jest zetknięcie z prawdziwym życiem. Raz na Lesbos byłam świadkiem, jak karetka przywiozła Syryjkę, której troje dzieci utonęło tego ranka... Płynęłam raz promem, którym odsyłamy migrantów z Grecji do Turcji. Na pokładzie byli głównie młodzi mężczyźni z Pakistanu i Bangladeszu. Oni byli przerażeni tym, co ich czeka. Przed wyjazdem pożyczyli pieniądze, rodzina złożyła w nich wszystkie nadzieje, a oni po kilku tygodniach znów lądują w Turcji... W takich miejscach widzi się niesamowite rzeczy. Na przykład widziałam małżeństwo niewidomych z Aleppo. Tylko dzięki własnej sile woli i życzliwości innych ludzi dotarli do Grecji. Widziałam ludzi na wózkach albo na Samos dwóch braci - jeden z nich cierpiał na jakąś chorobę neurologiczną i nie mógł chodzić, więc brat go praktycznie z Syrii wyniósł... Rozmawia pani wiele z oficerami służb granicznych. Co mówią o swojej pracy z migrantami? - To są ogromnie poruszające historie, to, co widzą podczas akcji ratunkowych, to co przeżywają, jak im się nie uda kogoś uratować, jak reanimują dzieci, których już nie ma sensu reanimować... To jest potworne. I następnego dnia robią to samo i potem znowu, i znowu. Niektóre z osób, które pracowały z migrantami, mówiły mi, że czuje się jednocześnie i współczucie i złość. - Tak. Najlepiej ujął to taksówkarz, z którym jechałam raz w Atenach. Służył w wojsku na granicy grecko-tureckiej. W latach 2010-11 przeszło przez nią około 50 tys. osób. Ten taksówkarz mówił mi: stałem z karabinem i patrzyłem, jak ci ludzie przechodzą przez rzekę Ewros. I czułem wszystko naraz: frustrację, gniew i współczucie. Tak to mniej więcej jest - z jednej strony człowiek nie potrafi zrozumieć, jak mogliście zrobić coś takiego swoim dzieciom, a z drugiej zdaje sobie sprawę, że my nigdy nie będziemy w stanie wczuć się w ich sytuację. Patrzymy na nich z naszego europejskiego punktu widzenia, a oni często uciekają przed konfliktami, o których my nawet nie mamy pojęcia. Na przykład obecnie nie we wszystkich częściach Afganistanu jest niebezpiecznie, dlatego nasze służby azylowe uznają, że nie wszystkim Afgańczykom grozi w kraju niebezpieczeństwo. Tymczasem jeśli np. z afgańskiej wioski wyjedzie młoda kobieta, to ona już tam nie może wrócić. Z przyczyn kulturowych, nie politycznych. Rodzina jej nie przyjmie. - Każda z tych historii jest inna, każda kryje w sobie wiele warstw. Powinniśmy o tym pamiętać. Agnieszka Waś-Turecka, Katania *** Obserwuj autorkę na <a href="https://twitter.com/AgaWasTurecka" target="_blank">Twitterze</a>