Wciąż korzystne wskaźniki makroekonomiczne - w tym wzrost trzykrotnie większy niż w najzamożniejszych krajach Zachodu - pokazują, że recesji możemy uniknąć. Zwłaszcza, jeśli pobudzeniu koniunktury sprzyjać będzie "efekt Euro 2012". Laureat nagrody Nobla z ekonomii i główny krytyk globalizacji Joseph Stiglitz orzeka, że największa w świecie gospodarka USA prawdopodobnie już znalazła się w recesji. Podobną diagnozę formułuje dawny szef rezerwy federalnej FED (amerykańskiego odpowiednika banku centralnego) Alan Greenspan, obciążany przez Stiglitza odpowiedzialnością za to, że okazał się "aktywnym promotorem bańki na rynku nieruchomości". Jego następca Bob Bernanke wytrwale prowadzi politykę obniżania stóp procentowych, żeby ulżyć spłacającym ryzykowne kredyty hipoteczne "subprime", których oferowanie niemal bez ograniczeń przez amerykańskie instytucje finansowe stało się przyczyną obecnych kłopotów na rynkach. Dobitnym dowodem, że zagrożenie przekroczyło Atlantyk stała się nacjonalizacja brytyjskiego banku Northern Rock, niezbędna, żeby ratować depozyty klientów. Chociaż nikt nie skacze z okien jak w pamiętny "czarny czwartek" 24 października 1929 r. - wiele komentarzy nabiera dramatycznego tonu. "Globalny kryzys finansowy może spowodować śmierć dziesiątków tysięcy ludzi na skutek ataków serca, wywołanych stresem i lękiem. Takie ostrzeżenie wystosowali uczeni z Uniwersytetu Cambridge, którzy przeprowadzili pierwsze w dziejach badania wpływu kryzysów bankowych na śmiertelność" - donosi poważny dziennik "Finacial Times" z 26 lutego 2008 r. W Polsce - jeśli pominąć szukające sensacji brukowce - w wypowiedziach analityków dominuje tonacja: spokojnie, to tylko awaria. Wszystko wskazuje na to, że ten umiarkowany optymizm znajduje uzasadnienie we wciąż zdrowych fundamentach gospodarki narodowej. Po raz pierwszy od dawna w sferze ekonomii nie mamy się czego wstydzić, a nawet możemy z korzyścią porównywać się z innymi, chociaż obywatele nie odczuwają jeszcze - tak jak powinni - we własnych portfelach efektów dobrej koniunktury. To już jednak lekcja dzielenia, którą powinni odrobić politycy, a nie ekonomiści. Skoro tak dobrze, to dlaczego tak źle Polska gospodarka nie jest samotną wyspą i giełda odczuwa skutki pogarszającej się koniunktury na światowych rynkach. Ma już za sobą cztery lata hossy, teraz dominują spadki. Za to wskaźniki makroekonomiczne pozostają optymistyczne, co dowodzi, że widmo spowolnienia gospodarczego nie musi okazać się samospełniającym się proroctwem. Renomowana agencja Standard&Poor's podwyższyła perspektywę ratingu (czyli oszacowania wiarygodności) dla Polski. Z kolei Komisja Europejska wprawdzie obniżyła tegoroczną prognozę wzrostu produktu krajowego brutto dla Polski z 5,6 proc. do 5,3 proc., ale możemy i tak poczuć się wyróżnieni, skoro gospodarka Niemiec przyrośnie w tym czasie o 1,6 proc., zaś Wielkiej Brytanii i Francji - po 1,7 proc., a całej "27" Unii Europejskiej - 2 proc. Wprawdzie rok 2007 okazał się dla Polski od dawna rekordowy z 6,5 proc. wzrostu PKB, ale o takim wyniku, jak prognozowany na b.r. kilka lat temu mogliśmy tylko marzyć. Wtedy zdarzało się często, że ekonomiści czy politycy, nagabywani o możliwość wprowadzenia w życie jakiegoś prospołecznego projektu odpowiadali, że stanie się to możliwe, jeśli wzrost gospodarczy w kraju wyniesie 5 proc.