Różni ich prawie wszystko: charaktery, zawody, wiek i zainteresowania. Łączą dwie rzeczy: schizofrenia i Fountain House, czyli Dom "Pod Fontanną" przy ul. Rawickiej 51 w Poznaniu. Tak jak Barbara, przychodzą tu, by otrząsnąć się z tego, co przeżyli, ośmielić się wyjść do ludzi i uczyć się żyć od nowa. To trudne, gdy wokoło tyle uprzedzeń. O osobach chorych na schizofrenię dobrze mówi się tylko co roku 9 września, gdy obchodzony jest Światowy Dzień Solidarności z Chorymi na Schizofrenię. Na co dzień tej solidarności nie widać. Nielubianych ludzi nazywa się przecież "czubkami", politycy powszechnie wyzywają się od schizofreników, w telewizji człowiek w kaftanie bezpieczeństwa firmuje reklamę "stop wariatom drogowym". To wszystko sprawia, że ludzie naprawdę chorzy psychicznie czują się napiętnowani. - Myślę, że nawet dla synów nie będę już nigdy w pełni normalna. Człowiek, do którego raz przylgnęło miano wariata, nigdy się od niego nie uwolni - mówi Barbara, która do Domu "Pod Fontanną" przychodzi od pięciu miesięcy. Jest to jedna z kilku takich placówek w Polsce i 320 na świecie. Ich pierwowzorem był dom dla osób po kryzysach psychicznych, który powstał w 1948 r. w Nowym Yorku. Swą nazwę zawdzięczał stojącej nieopodal fontannie. Potem stał się pierwowzorem dla międzynarodowego modelu opieki nad ludźmi z różnymi problemami psychicznymi, głównie ze schizofrenią. Osoby spotykające się w poznańskim Domu "Pod Fontanną" właściwie same go prowadzą: sprzątają, gotują obiady, robią zakupy. Jest ich pięćdziesiąt i tylko pięciu stałych pracowników. Dwa razy w tygodniu odwiedzają ich aktorzy Teatru Nowego w Poznaniu, którzy prowadzą zajęcia teatralne. Dla chętnych jest kurs angielskiego, obsługi komputera, w piwnicy można poćwiczyć na siłowni. Lubiący malować często wyjeżdżają w plener, organizowane są wspólne wycieczki, także zagraniczne. Psychiatryk odstrasza Wanda mieszka z rodzicami, wygląda na 20 lat, choć jest po trzydziestce. Nie pamięta dokładnie kiedy zaczęła się choroba. Pracowała jako przedstawicielka handlowa, była bardzo ambitna. Jej nastrój zaczął się pogarszać, wydawało się jej, że wszystko robi źle, wszyscy są od niej lepsi, patrzą na nią z ironią, robią na złość. Przestała pracować, nie wychodziła z domu, z byle powodu płakała. Twierdzi, że tego cierpienia nie da się przekazać słowami, czuła, że zapada w mrok. Postanowiła umrzeć, połknęła tabletki. - Gdy mnie odratowali, od razu trafiłam do psychiatryka. Będąc w szpitalu, zadzwoniłam do bliskiej koleżanki z prośbą, by mnie odwiedziła. Nie zrobiła tego i do dziś mnie unika. Po leczeniu czuję się dobrze, ale nie wierzę, że dawni znajomi mnie zaakceptują. Boję się powrotu do pracy i tego, co mnie tam może spotkać - mówi Wanda. Trzy lata temu trafiła do Domu "Pod Fontanną". Prawie codziennie spędza tu po kilka godzin. Uwielbia zwłaszcza zajęcia teatralne: pracę z tekstem i kalambury. Jest zapalonym piechurem, jeździ z grupą na wszystkie wycieczki. - Tu mnie rozumieją, niczego się nie obawiam. Chciałabym pracować i mieć bezpośredni kontakt z ludźmi, pomagać, załatwiać dla nich różne sprawy. To zawsze mnie nakręcało. Zadowoliłoby mnie nawet pół etatu i na rękę choć pięćset złotych. Jednak boję się szukać pracy, wstydzę się przyznać, że chorowałam. Chyba raczej zostanę już na rencie - zwierza się Wanda.