Lyndon Johnson był prostakiem, Richard Nixon oszustem, Gerald Ford klaunem, a Jimmy Carter był złośliwy i niekompetentny" - pisał w 1982 r. tygodnik "The New Republic". Nic więc dziwnego, że na tle swych poprzedników Ronald Reagan, wcześniej popularny prezenter radiowy i aktor, rzutki działacz związkowy, a wreszcie dwukrotny gubernator Kalifornii, jawił się wyborcom jako "człowiek zrównoważony, stanowczy, czarujący i cholernie miły", jak ironizował "The Nation" w 1981 r. Niedługo potem przerażeni reporterzy dziennika "New York Times" donosili, że gospodarz Białego Domu "działa nie mając rzeczowych informacji, patrzy na świat przez pryzmat anegdot i udziela nazbyt uproszczonych odpowiedzi na skomplikowane pytania". "Tępy, nie tępy, ale z całą pewnością niepoważny", pisał "The New Republic" o nowo zaprzysiężonym prezydencie. Jednak anonimowy urzędnik Białego Domu przekonywał dziennikarzy "Newsweeka", że Reagan z całą pewnością nie jest głupi, bo "nie może być głupi człowiek o tak znakomitym, jak jego, wyczuciu czasu i ludzi. I nie jest to kwestia treningu aktorskiego: żaden aktor nie robił wcześniej tego co on". Pod koniec drugiej kadencji jedni pisali już nie o braku ciekawości, ale o prezydencie w stanie śmierci mózgowej, ale inni - o mężu stanu, który potrafi wznieść się ponad bieżące wydarzenia. Wydane niedawno za oceanem "TheReagan Diaries", opracowane przez Douglasa Brinkleya dzienniki Ronalda Reagana, jednej z najbardziej zagadkowych postaci XX w., potwierdzą każdą z powyższych tez. I prawie każdą obalą.