Brytyjski biolog James Lovelock zdobył sławę propagując hipotezę, że ziemski ekosystem to więcej niż tylko suma składających się nań elementów: lasów, gatunków zwierząt, zbiorników wody. W istocie bowiem Ziemia to żywy superorganizm, zdolny do subtelnej samoregulacji po to, by zapewnić trwanie biologicznego życia. W XXI w. Gaja (taką nazwę nadał Lovelock opisywanemu przez siebie systemowi) zmuszona będzie do radykalnej korekty, by uchronić się przed negatywnymi skutkami zmian ekologicznych i klimatycznych, wywołanych w dużej mierze przez aktywność człowieka, twierdzi uczony. W rezultacie globalnych porządków do końca stulecia przetrwa na Ziemi nie więcej niż miliard ludzi. Zdaniem Lovelocka, trzeba się z tym pogodzić, bo zrobić można już niewiele: wiara, że ludzie zdołają powstrzymać niekorzystne (dla nich) zmiany, zmniejszając emisję gazów cieplarnianych, jest złudna. Straszenie przychodzi brytyjskiemu uczonemu łatwo: właśnie opublikował wieńczącą jego dotychczasowy dorobek książkę "The Vanishing Face of Gaia" (Znikająca twarz Gai), w lipcu kończy 90 lat i na liście spraw do załatwienia ma tylko jeszcze jedno poważne przedsięwzięcie: lot w kosmos. Najgorsze przed nami Katastroficzne wizje to jeden z głównych argumentów w debacie o przyszłości, jakiego używają rzecznicy radykalnych działań, by uchronić ludzkość przed katastrofą ekologiczną na własne życzenie. Przekonują, że nie wystarczy wyjść z obecnego kryzysu ekonomicznego, naprawiając światową gospodarkę tradycyjnymi metodami, czyli na powrót nakręcając konsumpcję. Mają rację nie tylko ze względu na ryzyko potencjalnej katastrofy. Beztroski model życia, jaki świat sobie zafundował na przełomie XX i XXI w., jest po prostu nie do utrzymania z przyczyn ekonomicznych. Wystarczy bowiem, że fabryki znowu zaczną pracować, by zaspokoić rosnący popyt, a ceny surowców na powrót wzniosą się do niebotycznych poziomów, jak w 2007 i 2008 r., by wróciły stare problemy, z których najważniejszym stanie się walka o dostęp do kurczących się zasobów, z widmem konfliktów zbrojnych o dobra tak podstawowe jak woda. Daniel Cohn-Bendit, legendarny przywódca paryskiej rewolty 1968 r., dziś jeden z liderów europejskich Zielonych, w tytule swej najnowszej książki zadaje leninowskie pytanie: "Co robić?". Co robić, by uratować przyszłość, nie tracąc przy tym najważniejszych zdobyczy cywilizacji Zachodu, jak wolność i demokratyczny system rządów? Czy możliwa jest dobrowolna zmiana stylu życia, odejście od nieodpowiedzialnej hiperkonsumpcji? A nawet jeśli, to czy taką przemianę przetrwa sam wolnorynkowy kapitalizm? Co go będzie napędzać, gdy ludzie zaczną świadomie mniej kupować? Czy nie ugnie się, jak prognozowali jego marksowscy krytycy, pod ciężarem własnych sprzeczności? Pytania takie podejmował już w latach 70. niemiecki filozof Hans Jonas. W książce "Zasada odpowiedzialności" doszedł do raczej ponurych wniosków. W swym opracowaniu założył, że bieżącym ludzkim działaniom powinna towarzyszyć troska o przyszłe pokolenia, nie mamy bowiem moralnego prawa uszczuplać ich szans na dobre życie, maksymalizując dziś swoje przyjemności. Zasada odpowiedzialności znajduje obecnie odzwierciedlenie w zasadzie zrównoważonego rozwoju. Po żmudnej analizie Jonas doszedł jednak do wniosku, że realizacji zasady odpowiedzialności najlepiej sprzyjają systemy niedemokratyczne. W chwili, gdy pisał swe dzieło, wskazywał z pewną nadzieją na ówczesne kraje socjalistyczne. Ekologiczni naziści Z innej perspektywy do podobnych wniosków dochodzą konserwatywni liberałowie, grzmiący, jak prezydent Czech Vaclav Klaus, że ekologizm to nowa wersja totalitaryzmu. Aktywiści ekologiczni nie różnią się od faszystów i komunistów, chcą bowiem odebrać wolność po to, by zrealizować swoją, opartą na ideologicznych przesłankach, utopię. Czy to zresztą przypadek, że dotychczas najbardziej proekologicznym systemem politycznym mogły się pochwalić nazistowskie Niemcy, z ustawami o szacunku dla zwierząt, pogańskim wręcz kultem natury i "zielonymi technologiami" wykorzystującymi odpady? Czy rzeczywiście trzeba sprzedać duszę totalitarnemu diabłu, by uratować przyszłość? Na szczęście wybór wolność lub przyszłość polega na fałszywej alternatywie, przekonuje Anthony Giddens, wybitny brytyjski socjolog, w książce "The Politics of Climate Change" (Polityka zmiany klimatycznej). Giddens nie zajmuje stanowiska w dyskusji, czy rzeczywiście stoimy przed ryzykiem ekologicznej zagłady. Dokładnie relacjonuje trwającą debatę naukową i towarzyszące jej wątpliwości, wyrażane przez znajdujące się w mniejszości grono uczonych-sceptyków, kwestionujących problem globalnego ocieplenia. "Sceptycyzm to paliwo nauki i istota demokratycznego procesu politycznego" - przekonuje socjolog. W sprawie tak złożonej jak klimat i działanie ekosystemów nauka nigdy nie dostarczy wiedzy w 100 proc. pełnej, dającej jednoznaczne wskazówki. Żyjemy w społeczeństwie ryzyka - wyjaśnia Giddens, co oznacza, że ludzie muszą dokonywać wyborów na podstawie szacunków prawdopodobieństwa. Z tego właśnie względu odrzucić należy absurdalną zasadę ostrożności (precautionary principle) mówiącą, że jeśli istnieje prawdopodobne, choć nierozpoznane jeszcze ryzyko negatywnych skutków wprowadzenia nowej technologii, to lepiej jej nie wprowadzać, nawet gdyby miała ona przynieść doraźne korzyści. Zasada ta wywodzi się z Jonasowskiej zasady odpowiedzialności i znajduje szerokie zastosowanie w Unii Europejskiej, m.in. podczas debaty o dopuszczeniu do upraw organizmów modyfikowanych genetycznie. Jej etyczny urok szybko jednak blednie, gdy trochę zdrapać moralizatorską pozłotę. Zasada ostrożności, owszem, chroni przed skutkami faustowskich ambicji uczonych i inżynierów wierzących, że za sprawą swych genialnych odkryć i wynalazków zbawią świat. Reguła ta jednak nie chroni przed potencjalnie jeszcze bardziej niebezpiecznymi skutkami braku działań, nie podjętych w obawie przed ich negatywnymi skutkami.