Implant w postaci dwóch połączonych ze sobą niklowo-tytanowych krążków za chwilę zatka dziurę w sercu pięcioletniego Michała. Lekarze przy stole operacyjnym, choć pochyleni nad chłopcem, wpatrują się w monitor, bo tam wyraźnie widzą przegrodę dzielącą przedsionki serca i w niej kilkunastomilimetrowy otwór, w którym próbują umieścić trzon implantu. Michałowi nie rozcięto klatki piersiowej, nie będzie więc miał po zabiegu blizny. Nie było też potrzeby zastosowania aparatury do krążenia pozaustrojowego. Chłopiec śpi w bardzo lekkiej narkozie. Mija 20 minuta zabiegu. - Już kończymy - odpręża się prof. Jacek Białkowski, szef Kliniki Wrodzonych Wad Serca i Kardiologii Dziecięcej w Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu. Wszystko poszło zgodnie z planem: dziecku nakłuto skórę w prawej pachwinie, by do przebiegającej tam żyły udowej wprowadzić cewnik, który następnie niesiony prądem krwi trafił do prawego przedsionka. Za jego pomocą umieszczono w okolicy przegrody implant - jeden krążek w lewym, a drugi w prawym przedsionku. - Inne implanty, w kształcie podwójnych parasolek czy okrężnej wstęgi, mogą nieszczelnie zamykać większe otwory - mówi profesor. - Tu takiego ryzyka nie ma, udaje się więc skutecznie zatkać nawet duże dziury. Z takimi wadami, zwanymi fachowo ubytkiem w przegrodzie międzyprzedsionkowej lub międzykomorowej, rodzi się w Polsce kilka tysięcy dzieci rocznie. To niemal połowa wrodzonych wad serca. Co dziesiątą jest natomiast otwarty przewód tętniczy Botalla, który w życiu płodowym łączy tętnicę płucną z aortą, by przepływająca z łożyska krew nie zalała płuc dziecka. Po urodzeniu ten prześwit nie jest już potrzebny i powinien samoistnie się zamknąć. Niestety, nie zawsze się tak dzieje i wtedy naturę musi wyręczyć (u najmniejszych niemowląt) kardiochirurg, a u starszych dzieci i dorosłych kardiolog interwencyjny, który - w odróżnieniu od kardiochirurga - potrafi się obyć bez skalpela i rozcinania mostka. - Są sytuacje, kiedy przegroda międzykomorowa pęka po zawale serca i wtedy także robi się w niej niepotrzebna dziura zagrażająca życiu - dodaje prof. Białkowski. - Chirurdzy nie lubią operować takich chorych, bo są w kiepskiej kondycji, ich serce słabiej pracuje. Wtedy możemy wykorzystać nasz implant. Gdy po raz pierwszy w 1997 r. zamykaliśmy nim ubytek w przegrodzie międzyprzedsionkowej u 16-letniej pacjentki, nie przypuszczałem, w ilu innych wadach serca będzie się sprawdzał. "Polityka" opisała tę pierwszą operację zabrzańskich kardiologów (46/1997). Polacy otrzymali wtedy od dr. Kurta Amplatza z Minneapolis, radiologa o austriackich korzeniach i konstruktora implantu, 17 egzemplarzy za darmo. "Czy w ramach popularyzacji swojej pionierskiej metody nie podarowałby pan kilku implantów klinice w Zabrzu?" - doc. Małgorzata Szkutnik do dzisiaj pamięta, jak podczas pobytu stażowego w Houston pisała list do Amplatza, w którym bez ogródek - za namową swojego szefa - próbowała go nakłonić do dobrego uczynku dla polskich dzieci. I uczony, któremu rzeczywiście zależało na upowszechnieniu nowej metody na świecie, na taki prezent przystał. Pewnie po cichu liczył, że nowy sposób łatania dziur w sercu spodoba się lekarzom, więc szybko złożą większe zamówienie.