Dla szefa kontrolowanej przez państwo wielkiej spółki, obracającej miliardami złotych, to morderczy zarzut. Prezes wszystkiemu zaprzecza, przekonując, że był adwokatem i nie może odpowiadać za grzechy swoich klientów. Zapowiada, że dobrego imienia będzie bronił na drodze sądowej. Politycy PiS robią wrażenie lekko zakłopotanych, bo to kolejna wpadka kadrowa a przecież wcześniej mówiono, że nowi ludzie będą poza wszelkimi podejrzeniami. Trwa ustalanie kto zna Netzla i z czyjej poręki trafił do PZU. Okazuje się, że nawet ci którzy go znali, znali go słabo. Padają wyjaśnienia, że premier jest poza podejrzeniami i o niczym nic nie wiedział. Sprawa ta kolejny raz odsłania kulisy funkcjonowania kapitalizmu politycznego, w którym posady w państwowych spółkach są łupami, którymi dzielą się zwycięzcy. I tak co cztery lata przeżywamy kadrowe trzęsienie ziemi, któremu zwykle towarzyszą deklaracje, że poprzednicy obsadzali stanowiska z klucza politycznego, a my kierujemy prawdziwych fachowców. Dopiero takie wydarzenia jak "gorzowski desant" w Kompanii Węglowej, gdzie trafiło kilka osób, których jedyną kwalifikacją było to, że pochodzili z rodzinnego miasta premiera, pokazuje jak jest naprawdę. To byłoby śmieszne, gdyby nie chodziło o nasze pieniądze, którymi zarządzają partyjni nominaci. Gdyby najważniejsze stanowiska w państwowej gospodarce były obsadzane w przejrzystych postępowaniach konkursowych, a nie w wyniku potajemnych narad polityków, urzędników i działaczy partyjnych, być może minister skarbu Wojciech Jasiński nie miałby dziś problemu, co zrobić z prezesem PZU. Ale na to na razie się nie zanosi.