Jego zdaniem awans Elżbiety Bieńkowskiej na wicepremiera nie budzi zdziwienia w partii. Tusk od kilku lat powoli wciąga Bieńkowską do ścisłego kręgu władzy. Namówił panią minister do związania się z Platformą i kandydowania z list tej partii do Senatu, a od kilku miesięcy - początkowo przy jej oporze - składał regularnie propozycje awansu na stanowisko wicepremiera. "Ale już połączenie resortu Bieńkowskiej - Ministerstwa Rozwoju Regionalnego - z takim molochem, jakim jest osierocone przez Sławomira Nowaka Ministerstwo Transportu, Budownictwa i Gospodarki Morskiej, jest dla wielu polityków PO niezrozumiałe" - czytamy w "Rzeczpospolitej". "Tusk chciał pokazać, że zachowuje stanowisko na wypadek, gdy Nowak wyplącze się z 'afery zegarkowej' i będzie mógł wrócić do rządu. Ale faktem jest też, że nie miał żadnego dobrego kandydata na następcę Nowaka" - mówi gazecie jeden ze współpracowników premiera. "Ogromny awans Bieńkowskiej pokazuje, że dla Tuska pani wicepremier ma być kluczową współpracowniczką na drugą połowę kadencji. Dołujący w sondażach premier - jak mawiają niektórzy politycy PO - chce się schować za dobrze ocenianą i sprawiającą sympatyczne wrażenie Bieńkowska, której właściwie nie krytykuje żadna partia opozycyjna ma być dla Tuska kimś takim jak Jerzy Hausner dla premiera Leszka Millera" - pisze "Rzeczpospolita". "Nie sądzę, żeby Ela weszła w rolę kogoś, kto weźmie na siebie znaczącą część odpowiedzialności wizerunkowej za rząd. Dotąd unikała politycznych konfrontacji i występów w mediach, to nie leży w jej naturze urzędnika" - mówi "Rzeczpospolitej" wpływowy działacz PO.