Zaczęło się tak: minister edukacji Roman Giertych uznał, że matura w dotychczasowej formule jest zbyt kosztowna i zbyt pracochłonna dla nauczycieli. I we wrześniu wprowadził zasadę: maturzyści zdają albo maturę podstawową, albo rozszerzoną. Każdy uczeń będzie mógł zdawać tylko jeden egzamin. Skutek to oszczędności - ok. miliona prac mniej do sprawdzenia przez nauczycieli. Ale też galimatias - bo uczelnie mają różne wymagania od kandydatów na studia. Jedne chcą matury podstawowej, inne rozszerzonej. Aby zaradzić nieporozumieniom przy rekrutacji MEN zaproponował specjalny przelicznik wyników obu rodzajów matur. Niestety okazało się, że przelicznik MEN krzywdzi maturzystów, którzy wybiorą ezgamin rozszerzony. Bo ich wyniki przeliczone sposobem MEN mogą nie wytrzymać konkurencji z osiągnięciami mniej ambitnych uczniów, którzy będą zdawać maturę na poziomie podstawowym. W większości wypadków ministerialny przelicznik zaniży wyniki ambitnych maturzystów o ponad 10 proc.! (odkrycie zostało dokonane na podstawie analizy tysięcy wyników tegorocznej matury).