Liczne nieprawidłowości wychodzą na jaw dzięki kontroli działań Biura Spraw Wewnętrznych, czyli policji w policji - pisze na łamach "Faktu" Radosław Gruca. Jak ustalił dziennikarz, generał Działoszyński tuszował skandaliczne wpadki podwładnych. Natomiast policjanci, którzy kilka lat temu ujawniali nieprawidłowości, nigdy nie dostali awansu i zmuszono ich do odejścia do mniej prestiżowych jednostek. "Fakt" opisuje między innymi "spalenie" ściśle tajnej operacji w Rewalu. Biuro Spraw Wewnętrznych razem z funkcjonariuszami Centralnego Biura Śledczego mieli śledzić policjanta ze Śląska. Był on zamieszany w udział w międzynarodowym gangu handlującym bronią. "Sprawa była prosta: technik zakłada podsłuch w pokoju, który wynajmuje policjant-gangster, wszystko wychodzi na nagraniu i podejrzany ląduje za kratkami. (...) Niestety, technik w trakcie montowania sprzętu uznał, że dokończy później i poszedł na libację alkoholową. Narzędzia i minikamerę odkryła hotelowa sprzątaczka" - czytamy. Mimo wpadki, akcja była kontynuowana. Co więcej, gdy kilka dni później policjant-gangster był już na miejscu, doszło do kolejnej - w hotelowym barze. "W pewnym momencie jedna z policjantek, już wyraźnie wstawiona, wstała, rozłożyła ręce i krzyknęła: 'Tak się bawi policja z Warszawy!'. Taką to byliśmy elitą. Było po akcji" - opowiada gazecie policjant, który brał udział w nieudanej operacji. Więcej w "Fakcie".