Procedury Procedura procesu inkwizycyjnego wykształcała się w praktyce. Niechlubne tortury wprowadzono na przykład w 1252 roku, dwadzieścia lat po utworzeniu inkwizycji papieskiej. Jednocześnie z nimi zaczęto stosować zasadę nie ujawniania oskarżonym imion oskarżycieli i świadków. Te postanowienia, zdumiewające z perspektywy sądownictwa XX wieku, nie były w średniowieczu czymś zaskakującym. Co więcej, systematyzacja postępowania sądowego w procesach inkwizycyjnych ukróciła nadużycia wypływające z władzy sędziów i poddała ich dokładniejszej kontroli. Pierwszym krokiem inkwizytora po dotarciu w rejon podejrzany o herezję było zgromadzenie całej okolicznej ludności w kościele. Tam, w kazaniu do wiernych, kaznodzieja wzywał do samowolnego oddania się w ręce trybunału. Kto w ciągu 15 dni zgłosił się do inkwizytora, ten zostawał uniewinniony lub wymierzano mu łagodniejszy wymiar kary. "Recydywiści" nie mogli raczej uniknąć obowiązku bardziej bądź mniej uciążliwej pokuty (np. pielgrzymki), natomiast przyznanie się oddalało od nich groźbę śmierci, zamienianej w najcięższych przypadkach na karę więzienia, czasem wcale nie lżejszą od stosu. Zależało to od tego, czy przyznający się do winy wydał swoich wspólników w odstępstwie. Jeśli sąd zebrał odpowiednio dużo poszlak, rozpoczynano proces. Oskarżeni nie znali nazwisk oskarżycieli i świadków, w zasadzie nawet nie przedstawiano im zarzutów - a raczej zobowiązywano do samodzielnego wykazania niewinności. Ten, kto tego nie zrobił, kto nie zdołał przekonać sędziów, stawał się winnym stawianych zarzutów. Ponieważ stawką dochodzenia była jedność całego średniowiecznego Chrystianitas, przy zdobywaniu zeznań dopuszczano stosowanie tortur, w sprawach świeckich dopuszczanych przy najcięższych karach kryminalnych. Najczęściej stosowano chłostę, estrapadę, czyli podwieszanie za związane z tyłu ręce, czasem jeszcze z dodatkowym ciężarem przyczepionym do nóg, albo przypalanie rozżarzonymi węglami. Później dodano do tego "hiszpańskiego buta" (konstrukcję miażdżącą powoli stopę) czy torturę wodną (wlewanie w oskarżonego na siłę wody, np. przez nasączaną szmatę wciśniętą między zęby). Żadna z owych tortur nie mogła prowadzić bezpośrednio do rozlewu krwi - bo to było duchownym stanowczo zabronione... Początkowo męki nie mogły trwać również dłużej niż pół godziny i nie można ich było powtarzać, co w ówczesnej praktyce było istotnym novum. Złożone w ich trakcie zeznanie oskarżony musiał potem powtórzyć przed sądem, i wtedy uważano je za "dobrowolne", co stanowiło niezbędny wymóg do wydania wyroku skazującego. Jeśli oskarżony odwoływał to co powiedział w obecności kata, wówczas krwawy seans można było powtórzyć. Jednak z czasem zaczęło dochodzić do nadużyć - sytuacji, w których powtarzano tortury przed ponownym przesłuchaniem przez sąd, "tłumacząc" to przerywaniem tylko półgodzinnej sesji, a nie jej zakończeniem. Wyrok zapadał po konsultacji członków trybunału: inkwizytora, biskupa danej diecezji i członków świeckich (kilku do kilkunastu) - stanowiących doradców z głosem pomocniczym. Najwyższą karą był oczywiście stos, jednak wbrew powszechnej opinii, nie stosowano jej zbyt często. Przewidziano cały wachlarz kar mniejszych, od dożywotniego lub czasowego więzienia (z przykuciem do ściany bądź nie, co zależało od stopnia uznanej winy), przez chłostę, nakaz pielgrzymki, burzenie domów zamieszkanych uprzednio przez odszczepieńców, po znakowanie na określony czas ubrań skazanych symbolami hańby - naszytymi na plecach i piersiach żółtymi krzyżami. Czasami ekshumowano nawet zwłoki zmarłych, jeśli ci za życia okazali się być heretykami. Jak często orzekano karę główną - oddawano oskarżonego w ręce "ramienia świeckiego", czyli zasądzano stos? Bernard Gui, jeden z najsłynniejszych inkwizytorów średniowiecza, piastujący stanowisko we francuskiej Tuluzie w latach 1307-1323 (z przerwami), wydał na przykład około 930 wyroków, z czego 42 osoby oddane zostały władzy świeckiej i otrzymały wyrok śmierci. Największa grupa (307 osób, 1/3 wszystkich sądzonych) otrzymała wyroki więzienia. Z kolei inkwizytor przesłuchujący w latach 1245-1246 mieszkańców Langwedocji - łącznie 5471 osób - na więzienie skazał 23 oskarżonych, 180 na pokutę - nikt nie został spalony. Z drugiej strony nierzadko zdarzały się wyroki skazujące na stos kilkudziesięciu ludzi. Jednak, według dokumentów z Tuluzy z drugiej połowy XIII wieku, 1 proc. wydawanych wyroków były wyrokami śmierci, 15 proc. z wszystkich stanowiły kary więzienia. Inkwizycja na Śląsku Pierwsi przedstawiciele dominikanów, z których głównie wywodzili się późniejsi inkwizytorzy, pojawili się w Polsce błyskawicznie, zwłaszcza jak na warunki średniowieczne - już w rok po śmierci Dominika. Otóż w 1222 roku dominikanie założyli dom zakonny w Krakowie, a w cztery lata później - we Wrocławiu. Tak szybka akcja założycielska była możliwa dzięki kontaktom, jakie nawiązali polscy duchowni z zakonem Dominika. Doszło do tego około roku 1220, kiedy biskup krakowski Iwo Odrowąż - człowiek światły i otwarty na nowe sposoby reformy, energiczny, jeden z najwybitniejszych biskupów owych czasów - wyruszył wraz ze świtą do Rzymu. Wśród jego towarzyszy wyróżniło się zwłaszcza dwóch pielgrzymów: Jacek Odrowąż, późniejszy święty i błogosławiony Czesław. W trakcie wspólnej podróży zetknęli się oni z Dominikiem, wstąpili do jego zakonu, przeszli odpowiednie przygotowanie, później samodzielnie wyruszyli z akcją misyjną na wschód. Oczywiście początkowo nie zostali wysłani do Polski aby walczyć z herezją - w XIII wieku (później w zasadzie też) nie był to problem tej części Europy. Odnotowana przez źródła fala biczowników, przetaczająca się przez Śląsk w latach 1260-1261, była w zasadzie jedynym takim wystąpieniem w tamtym okresie. Dominikanie początkowo zajmowali się zwyczajną posługą wśród ludu, a jednym z ich obowiązków było sprawowanie opieki duchowej nad beginażami, czyli konwentami świeckimi, popularnymi zwłaszcza wśród przedstawicielek płci pięknej. Trafiały tu głównie kobiety niezamężne lub wdowy, w ten sposób poddawane bardziej lub mniej nieświadomej kontroli społecznej. Początkowo były to zgromadzenia prawowierne, jednak wkrótce w ich szeregi zaczęły przenikać różne poglądy mistyczne i gnostyckie, np. zrównujące człowieka z Bogiem lub zaprzeczające szczególnej roli Jezusa w procesie Zbawienia. Stan doskonałości - całkowitej wolności - jaki starano się osiągnąć, równać się miał z pełnym zjednoczeniem z Bogiem, ze staniem się Nim. Jak uważano, można to było osiągnąć przez drakońskie praktyki ascetyczne i wykraczanie poza granice dopuszczalnych zachowań społecznych. Stąd - z uwagi na ową ascezę - w beginażach podejrzanych o herezję spotyka się często drastyczne próby "przełamywania własnych skłonności". Członkinie niektórych konwentów spożywały np. rzeczy niejadalne; w ramach pokuty prowadziły wyczerpujące posty; musiały podcinać żyły, sobie i towarzyszkom, lub biczować się do krwi. Niektóre zakonnice przez kilkanaście lat żyły w tzw. rekluzach - zamkniętych celach odgrodzonych od świata. Propagując takie praktyki, beginki szybko dołączyły do grupy heretyków. Zanim jednak śląski Kościół zmierzył się z ich problemem, musiał sobie poradzić z rozruchami w stolicy śląskiej diecezji i całego regionu - we Wrocławiu.