W ostatni czwartek polski turysta, jak tłumaczył - dla żartu, a jak dodaje policja - po alkoholu, ogłosił, że w samolocie z Warszawy do egipskiej Hurghady jest bomba. Maszyna musiała przymusowo lądować na najbliższym lotnisku i padło na bułgarskie Burgas. Lotnisko zostało zamknięte, a lokalne służby musiały sprawdzić cały samolot. Polak został zatrzymany. W bułgarskim areszcie spędził trzy doby i został wypuszczony za kaucją. Sąd nakazał mu jednak zostać w tym kraju do czasu rozpoczęcia procesu. A na to w Bułgarii czeka się zazwyczaj miesiąc. Głupi żart o bombie na pokładzie, w kilka dni po zamachach w Paryżu i alarmach w największych miastach Europy, okazał się dla naszego rodaka niezwykle kosztowny. A zakaz opuszczania Bułgarii to nie koniec konsekwencji. Linie lotnicze Small Planet, do których należał samolot, wstępnie wyliczyły straty na 130 tysięcy złotych. Do końca tygodnia powinny mieć dokładniejsze, prawdopodobnie mniej korzystne dla naszego rodaka wyliczenie. Rachunek wystawią "dowcipnisiowi". Sąd może dołożyć do tego koszty operacji policji, nie mówiąc już o karze więzienia.