Minęło ponad pół roku od wypadku, a kobiety wciąż nie wiedzą, jaką dawką zostały napromieniowane. W pierwszych dniach po tragedii wykonywano próby, które miały pokazać jaką dawką promieni kobiety zostały naświetlone, jednak wyników tych badań żadna z pań do tej pory nie poznała - pomimo wielu starań. ?Zawsze jakiś tam wykręt znajdą. Powiedzą, że nie ma", ?Najbardziej mnie boli, ze to zostało przed nami ukryte", ?Zapewniają, że nie grozi nam żadna choroba popromienna, że wszystko niby ma być dobrze" - mówiły pacjentki reporterce RMF FM. Na razie jednak dobrze nie jest. W miejscach, gdzie powinny mieć piersi, wszystkie kobiety mają głębokie, purpurowe rany wielkości kartek od zeszytu. - Tak jak było, tak jest. Z początku jak narosła ta skórka, tak teraz robi się to, co było na samym początku. Tak jak było spalenie - tłumaczą. Do leczenia tych ran potrzebne są bardzo drogie leki. Jedna tubka maści, która zużywana jest w ciągu dwóch, trzech dni kosztuje około 40 złotych. Szpital odmówił jednak finansowania takiego leczenia. ?Z renty mojej nic mi nie zostaje. To są duże koszty. Dlaczego, przecież to jest z ich winy, dlaczego mamy leczyć się za swoje pieniądze?" - pytają pacjentki. Przypomnijmy: według ustaleń komisji ministra zdrowia przyczyną poparzenia pięciu pacjentek w białostockim Ośrodku Onkologicznym był przestarzały aparat. Był on tam używany od 18 lat i dawno już powinien być wycofany z eksploatacji. Niedawno szpital kupił kolejne urządzenie - takiego samego typu.