Jako publicysta doświadczam tego zjawiska na różne sposoby. Twierdzę na przykład, że przedstawiane przez ekspertów Macierewicza dowody na zamach w Smoleńsku uważam za nieprzekonujące, samą w ogóle hipotezę o zamachu za mało prawdopodobną i wynikającą tylko z domniemania, że kto kłamie, ten ukrywa swą zbrodnię. Za każdym razem, gdy o tym piszę lub mówię, owocuje to po umownej prawej stronie enuncjacjami, że zapisałem się do PO, gardzę "sektą smoleńską" i popieram agresję Putina na Ukrainę. Z drugiej strony, wystarczy, że gdzieś tam przebije się jakaś moja krytyczna uwaga o PiS czy Kaczyńskim, w mediach, które zawsze ogłaszały mnie zaplutym oszołomem, nagle okazuję się być "prawicowym liderem opinii", wyraźnie kokietowanym, że gdybym tylko zdecydował się wejść na drogę Giertycha czy Michała Kamińskiego, napluł na Kaczora i zblatował się z Ekipą, to moja kariera może przebić sufit. Śmieszne to, ale co zrobić. "Pakietyzacja" poglądów jest jednym z wielu przejawów zdominowania debaty publicznej przez walkę plemion. A walka plemion jest nieodmiennie jednym z przejawów dekolonizacji. Bo ów podział, który wszyscy w Polsce dostrzegają, a nikt nie potrafi wyjść w jego opisie poza darcie szat, jest właśnie klasycznym podziałem neokolonialnym. W książce "Myśli Nowoczesnego Endeka" i kilku innych dokładnie opisywałem jego mechanizm i tam odsyłam zainteresowanych zrozumieniem sprawy - choć, gdyby nie sprzedaż owych książek, bliski byłbym desperackiego stwierdzenia, że takich, co chcą rozumieć, w ogóle już w Polsce nie ma, są tylko tacy, którzy chcą żeby tamtych, znienawidzonych, szlag wreszcie trafił. Problemem nie jest ten postkolonialny podział, i tak ma on znacznie łagodniejszy wyraz niż w byłej Jugosławii czy niektórych krajach afrykańskich. Problemem jest nasza bezradność wobec jego świadomego i celowego podsycania przez ośrodki, pracujące nad tym, żeby kraj postkolonialny zamienić z powrotem w kolonię. Muszę przyznać, że pod tym względem majowy długi weekend jest okresem wyjątkowo przygnębiającym. Dziesięć lat temu pisałem, że, biorąc pod uwagę szanse i zagrożenia, straty i zyski, lepiej wejść do Unii niż do niej nie wchodzić. Gdybym mógł cofnąć się w czasie, pewnie bym ponownie pisał to samo, ale z głęboką goryczą. Można było wtedy liczyć się - na zasadzie czarnego scenariusza - z tak niekorzystną ewolucją Unii, jaka faktycznie nastąpiła, ze stopniowym jej przekształcaniem w ideologiczno-biurokratyczną czapę bezradną wobec realnych wyzwań, a skuteczna jedynie w realizowaniu interesów silnych i bogatych państw oraz ich korporacji kosztem państw słabszych i biedniejszych. Taka obawa istniała, byłem jej świadomy. Natomiast do głowy mi nie przyszło, że tak daleko posunie się w Unii degeneracja samych Polaków. Że oferta stania się Białymi Murzynami Europy, obsypywanymi szklanymi paciorkami za wykonywanie najbrudniejszej roboty i protekcjonalnie klepanymi po plecach, albo i po tyłku, tak doskonale okaże się odpowiadać naszym oczekiwaniom. Tandetne, kretyńskie obchody, spoty reklamowe, baloniki i to ciągłe podkreślanie, że Unia nam wybudowała mostek, basen, kawałek dróżki, to ciągłe epatowanie wyliczaniem miliardów jakie nam daje (przy całkowitym przemilczaniu naszego w nią wkładu) - to już coś gorszego, niż nadęta propaganda, do jakiej nas przyzwyczaił już PRL, a III RP nic w tym względzie nie zmieniła. To po prostu żałosne, haniebne i głupie wyrzekanie się wszystkiego w zamian za obietnicę promocji w supermarkecie. Supermarkecie, który potem wszystkie zarobione na głupich tubylcach pieniądze wytransferuje poza miejscowym opodatkowaniem do siebie, wiedząc, że żaden polski głupol nie zastanowi się, jaki jest związek między poddaniem całej gospodarki kolonizatorom, a żałosnym stanem usług publicznych. A jeśli się nawet zastanowi - to inni tubylcy zakrzyczą go, żeby się zamknął, bo przecież Bwana Kubwa nam tyle daje kasabubu, kolorowych paciorków i szmatek z modnymi logo, że, no, jak można... Polska nie potrzebuje unijnych dopłat ani dyrektyw. Polacy potrafili, nawet za komuny, budować doskonałe autostrady (niestety, w Iraku), kształcić specjalistów i dokonywać wynalazków (choć, niestety, w realnym socjalizmie nie dawało się już ich wdrożyć) i większość unijnych dotacji bardziej dziś Polskę niszczy, korumpując i deprawując warstwy rządzące, niż nam pomaga. Tym, czego Polska potrzebuje, jest uczestnictwo na w miarę równych prawach w europejskim obszarze gospodarczym. Można było to osiągnąć w ostatnim dziesięcioleciu na warunkach znacznie lepszych, nie płacąc milionami obywateli, którzy zamiast na emerytury i dobrobyt Polski pracują dziś na dobrobyt krajów zachodnich, sprawiając, że sypnięte tu dotacje zwracają im się już teraz z nawiązką. Poparcie dla Unii sięgnęło - z niewielką pomocą Putina - 90 procent, triumfują namiestnicy naszego bantustanu, obiecując, że jeśli damy im te legendarne eurodiety, to wyżebrzą dla nas jeszcze więcej szklanych paciorków. Ja mimo wszystko widzę w tych statystykach powód do ostrożnego optymizmu. Jest więc coś, co się wymyka pakietyzacji i co łączy 90 procent Polaków: to jest przekonanie, że Unia Europejska jest czymś zupełnie innym, niż jest w istocie, i że nasze miejsce w niej jest zupełnie inne, niż naprawdę. Teraz trzeba jeszcze rozczarowania - a przyjdzie ono nieuchronnie - a 90 procent nabranych zamieni się w 90 procent wkurzonych. Tak, jak stało się to w dekadzie Gierka, która zaczęła się wielkimi nadziejami wobec niego, a skończyła 10 milionami w "Solidarności".