I nie chodzi mi tym razem o to, co pozwalam sobie nazywać "formułą Bugaja" ("Kiedy już naprawdę mam dość PiS, to sobie czytam »Gazetę Wyborczą« i mi przechodzi" - powiedział nestor polskiej lewicy w jednym z wywiadów). Fakt, że głównym powodem by lubić PiS są ludzie i środowiska, które PiS najgłośniej atakują, jest dostrzegany przez tych najbardziej politycznie zaangażowanych, a to nie oni decydują. Rzecz w tym, że opozycja popełniła po prostu strategiczny błąd: weszła w ślepą uliczkę, z której bardzo trudno będzie jej się wycofać, nawet gdyby sobie zdała sprawę z pomyłki i chciała ją naprawić. A wszystko wskazuje na to, że nic w swoim postępowaniu nie zamierza zmieniać, jest z siebie bardzo zadowolona. No i od czasu do czasu chwyta się, niczym przysłowiowy tonący brzytwy, jakiegoś sondażu, który ją utwierdza w przekonaniu, że jest "na kursie i na ścieżce". Takiego, jak sondaż IBRiS dla "Rzeczpospolitej", że 75 proc. Polaków uważa, iż rząd powinien opublikować wyrok Trybunału. Albo sondażu, że "politycy powinni szanować prawo nawet wtedy, gdy kłóci się ono z ich poczuciem sprawiedliwości", zapowiedzianego na jutro przez "Wyborczą" tytułem pocieszenia po spóźnionej publikacji znanego od kilku dni sondażu preferencji partyjnych TNS-u. Odrobina wiedzy z elementarza politycznego marketingu. Istnieją takie sprawy, które są dla wyborców istotne - Amerykanie nazywają to "topics" - oraz takie, które nie są. Klasycznym przykładem sprawy nie będącej "topic" jest w polskiej polityce kara śmierci. Kiedy spyta Polaka ankieter, czy powinno się przywrócić karę śmierci, ponad 70 proc. odpowie "tak", a po jakiejś spektakularnej i nagłośnionej w mediach zbrodni, nawet ponad 80 proc. Ale wzięcie przywrócenia kary śmierci na sztandar przez polityka - a robił to swego czasu Kaczyński, jeszcze jako lider PC, potem zaś przez wiele lat Korwin - nie daje praktycznie nic, żadnego wzrostu notowań, zero procent. Owszem, Polacy generalnie uważają, że powinna być kara śmierci, ale nie mają oporów, by głosować na jej przeciwników, jeśli ci mówią to, co wyborcy chcą słyszeć o sprawach dla nich ważnych. Zafiksowanie opozycji na "obronie praworządności" oznacza więc skupienie wszystkich sił na temacie, który nie jest dla Polaków "topic", a mówiąc dosadnie, wręcz im wisi. I mogą tu sobie dyżurni intelektualiści PO do woli bryzgać jadem, że głupia wiocha daje się kupować za 500 plus - nic to nie zmieni. Polacy, biorąc en masse, mają wyrobione zdanie o praworządności. I wyznaczyli je nie żadni weneccy dożowie, ale "czyściciele" kamienic, urzędnicy niszczący ludzi, zwłaszcza biznesmenów, jak Romana Kluskę, komornicy okradający przypadkowe ofiary w biały dzień, sędziowie odbierający rodzicom dzieci za muszki owocówki i ferujący inne wyroki jaskrawo sprzeczne z elementarnym poczuciem sprawiedliwości - i tak dalej. Gdy statystyczny Polak słyszy, że PiS jest straszny, bo chce to "państwo prawa", którym rajcują się targetowe lemingi "Wyborczej" i "Newsweeka", "rozmontować", to w najlepszym razie wzrusza ramionami - bo co go obchodzi przysłowiowy pożar w burdelu? - a w najgorszym dla opozycji: wręcz się cieszy, że ktoś tym nadzianym mandarynom od prawa daje po uszach. A co jest dla Polaków "topic"? Intuicja każe większości polityków wskazać na sprawy bytowe, na poziom życia - taka właśnie intuicja sprawiła cudowną przemianę Platformy, która w grudniu po południu krzyczała, że "500+" to nieodpowiedzialny populizm i pewna droga do greckiego bankructwa, a od stycznia rano krzyczy, że 500 złotych to za mało, ona rozda dwa razy tyle i nie tylko na drugie dziecko, ale na każde, i nawet bezdzietnym, i nawet zupełnie samotnym. Może i tak, ale ja bym powiedział, że także i "topics" są bardziej i mniej topowe, i jeśli tak wziąć wszystkie alles zusammen do kupy i ścisnąć, to taki najbardziej topowy top zawiera się w haśle "zmiana". Polacy w większości chcą zmiany. Wstydliwie potraktowany przez "Wyborczą" sondaż TNS, w którym PO traci od stycznia 4 proc. Nowoczesna 3, a Kukiz zyskuje 6, a także wcześniejsze sondaże tej samej i innych pracowni pokazują, że partie postrzegane jako siły "zmiany" rosną i mają razem ponad 20 proc. przewagi (a licząc z pozaparlamentarnym Korwinem - ponad 25 proc.) nad partiami "broniącymi" III RP. I cała działalność opozycji w ostatnich miesiącach tylko jej szkodzi. Czy może być inaczej? Nie, bo kierując się instynktem opozycja spozycjonowała się, i to trwale, jako siła przeciwna zmianom, walcząca o to, "żeby znowu było, jak było". Przy takich nastrojach społecznych to samobójstwo. Cała działalność PO, Nowoczesnej i oddanych jej mediów musi więc być przeciwskuteczna już choćby tylko z tej przyczyny, a co dopiero, gdy działalność ta w miarę utraty popularności w społeczeństwie coraz bardziej skupia się na donoszeniu na własny kraj Niemcom i Ameryce, i kołataniu u nich o nałożenie na Polskę jakichś sankcji. Gdy ludzie chcą zmiany, alternatywą dla "dobrej zmiany" PiS może być tylko "jeszcze lepsza zmiana", a taką wizję ma szansę budować już tylko opozycja na prawo od PiS. Ta, która chce, żeby znowu było, jak już było, skazana jest na wymarcie. Nie wierzycie? To przypomnijcie sobie, jak było za poprzednich rządów PiS. Ludzie chcieli IV Rzeczpospolitej, i PO, której przewodził wtedy Tusk, bynajmniej nie próbowała iść naprzeciw tym nastrojom, maszerować w obronie dobrego imienia Lwa Rywina czy coś w tym stylu. Nie, Tusk pozostawił to lewicy - i, jak widać, dziś już jej nawet nie ma w Sejmie. Sam natomiast ze swa ekipą wszędzie, gdzie mógł, zapewniał, że dopiero PO naprawdę rozwali układ, szarpnie cuglami, postawi się w imię polskich interesów i narodowej godności Unii ("Nicea albo śmierć!") i dopiero ona, PO, zabierze się na serio do walki z oligarchami. Sprawdźcie w starych gazetach, kto nie wierzy. Były to oczywiście totalne kłamstwa, bo Tusk doszedłszy do władzy wszystko zrobił dokładnie odwrotnie, oparł się całkowicie na establishmencie i odbudował przedrywinowskie układy. Ale były to kłamstwa skuteczne. Jak jednak widać, wraz z Tuskiem opuścił PO i w ogóle stablishment cały... no, może nie powiem rozum, bo w tej kwestii zawsze był tam deficyt, ale na pewno opuścił ją cały spryt. Ustawienie się na pozycji "obrońców demokracji", czyli w odczuciu społecznym obrońców starego porządku to, jak mawiają Amerykanie, "zaszycie się z trupem w worku". Dla Platformy, nie mówiąc już o "Wyborczej" i jej KOD-zie, był to oczywiście w jakimś sensie odruch warunkowy, ale pójście w ten sam kanał przez Nowoczesną dowodzi, że z Ryszarda Petru taki sam polityk, jak i erudyta. Przemawiając z Kijowskim, Schetyną, Kosiniakiem-Kamyszem i tym śmiesznym panem z kucykiem, dywagującym z tabletu o różnorodności, sam się swojego głównego atutu, obiecywanej "nowoczesności", pozbawił, i już go raczej nie odzyska. Nie powiem, żebym się tym jako obywatel i jako komentator polityczny martwił. Z kolei "lepsza zmiana" to jeszcze pieśń przyszłości. Owszem, Kukiz zapunktował dobrym i szybko zgłoszonym pomysłem kompromisu konstytucyjnego, Liroy, po którym spodziewano się pajacowania a la Palikot wyrasta na jednego w poważniejszych i sensowniejszych posłów tej kadencji, narodowcy i wolnościowcy coś tam krok po kroku budują, ale do chwili, gdy większość Polaków będzie zdolna zobaczyć w Kukizie bądź którymś innym liderze prawicy na prawo od PiS przyszłego premiera, jeszcze dość daleko. Może zajmie to dwa lata, może cztery, może - trzeba się liczyć i z czarnym scenariuszem - nie uda się nigdy. W każdym razie do tego czasu PiS będzie robić swoje, choćby sto tysięcy KOD-owców z nienawiści do "kurdupla" i "Andrzeja D..." popękało, a z Wenecji, Brukseli i Waszyngtonu pogróżki, połajanki i instrukcje przysyłano całymi wagonami.