Manipulacją jest już nazwa, która entuzjazm dla demokracji ustawia propagandowo jako obronę tego, co było, a teraz jest zagrożone. Ktokolwiek wdaje się w działalność KOD - czy sobie zdaje z tego sprawę, czy nie - wkręcony zostaje w sytuację, delikatnie mówiąc, dwuznaczną. Bo oto "demokracją", której broni, stają się w praktyce osławione ośmiorniczki u Sowy, przy których minister Sienkiewicz klepnął z prezesem Belką dil co do obsady kierownictwa MF i GPW oraz co do wykreowania przez NBP dla PO przed wyborami, wbrew wyraźnemu konstytucyjnemu zakazowi, który Belka obszedł, pustego pieniądza do rozdawania. "Demokracją" stają się najścia ABW na "antykomora" i redakcję "Wprost", podsłuchiwanie dziennikarzy, putinowskie użycie "narzędzi właścicielskich" do spacyfikowania "Rzeczypospolitej" i "Uważam Rze", i wszelkie inne świństwa przegranej w wyborach ekipy PO-PSL, które długo by wymieniać. Z demokracją tymczasem (wolę zresztą mówić o republice i republikanizmie, ale już mniejsza o szczegóły) jest tak samo, jak ze - słusznie z nią kojarzoną - wolnością. Nie jest stanem zero-jeden, nie można jej zarządzić, zadekretować, można tylko uruchamiać procedury, które jej służą albo szkodzą, promują albo kompromitują. Demokracja to nie wybory i nie instytucje, bo w wielu satrapiach, gdzie lud nie ma nic do powiedzenia, istnieją i jedne, i drugie, ale zorganizowana społeczność, która jest w stanie kontrolować władzę - a żeby ją kontrolować, przede wszystkim musi tego chcieć, musi więc się poczuwać do wspólnego dobra, jakim jest - stąd ta staropolska nazwa - rzecz pospolita. Oczywiście, że kraju postniewolniczym, pogrążonym w pańszczyźnianej mentalności folwarku i płynącym z niej cwaniactwie, budowanie demokracji musi być procesem trudnym. I jest. Nie wystarczy rozdać nadwiślańskim murzynom kartki do głosowania i pouczyć, jak je wrzucać do urny. Pisałem o tym w "Polactwie", pisałem w "Myślach Nowoczesnego Endeka", że przy totalnej bierności populacji i cwaniackiej mentalności elit demokracja może być tylko fasadą i pozorem. Trzeba dopiero wypełnić ustrojowe ramy codzienną obywatelską aktywnością, żeby żywioł narodowy zmienił się w Naród, polactwo w Polaków, a państwo przestało być narzędziem do strzyżenia i dojenia ogółu przez dobrze ustawione sitwy, a stało strukturą zapewniającą obywatelom ochronę i dobrobyt. Gdy czytam kolejne wywiady z Mateuszem Kijowskim, znajduję w nich mnóstwo głęboko słusznych uwag o potrzebie obywatelskiej aktywności, pod którymi chętnie bym się podpisał, poparł, włączył się nawet - gdybym nie miał przekonania, że to wszystko zwykły pic, bo wcale nie chodzi tu o żadne kluby samokształceniowe czy pozytywne działania na rzecz lokalnych społeczności, tylko o kontrrewolucję. O powstrzymanie zmian. Nie dlatego, że niszczą demokrację, bo styl nowej władzy nie jest gorszy od standardów całego ćwierćwiecza III RP, w którym Kijowski nigdy wcześniej nie protestował, gdyż, jak sam wyznał, "nie wpadł na ten pomysł" - tylko dlatego, że naruszają interesy dominujących dotąd elit. KOD śmierdzi mi więc kłamstwem. Sam Kijowski, gdy wychodzi do ludzi, i gdy wzywa ich na manifestacje, kłamie bezczelnie i cynicznie. Weźmy choćby ostatnie z haseł KOD-u: "obronę" przed inwigilacją internetu. Słuchałem opinii różnych ekspertów o przygotowywanej przez PiS ustawie. W tym tak od PiS odległych, jak Adam Rapacki, wieloletni szef policji i minister w rządach PO, jak Andrzej Barcikowski, były szef ABW za rządów lewicy. Wszyscy mówili zgodnie, że oskarżanie PiS o zamiar masowej inwigilacji internetu to fałsz, nadużycie i histeria. Ustawa, która wchodzi pod obrady Sejmu, jest wykonaniem zaleceń tak wielbionego przez KOD Trybunału Konstytucyjnego (choć po kompromisowych propozycjach Andrzeja Rzeplińskiego już go niektórzy KOD-owcy okrzykują zdrajcą). Platforma miała na ich wykonanie 18 miesięcy, była na to zbyt zajęta, ale przygotowała projekt niemal identyczny z pisowskim, co zresztą jest oczywiste. Służby i tak inwigilują internet, bo bez tego nie da się pracy operacyjnej prowadzić - chodzi więc nie o danie im takich możliwości, tylko o poddanie tej inwigilacji kontroli i procedurom. Trzeba być debilem albo cynikiem, by na jednej kolumnie, obok siebie, umieszczać informację o rozbiciu przez policję siatki pedofilskiej i zabezpieczeniu licznych komputerów i nośników pamięci z pornografią dziecięcą - i straszyć, że "Kaczyński chce podsłuchiwać wasze mejle". Dlaczego KOD kłamie? Pamiętam wywiad z jednym z jego pomniejszych działaczy, po pierwszej, największej z dotychczasowych manifestacji KOD, na której objawiła się zasadnicza słabość kontrrewolucji - kremlowska, delikatnie mówiąc, średnia wieku jej uczestników. Na pytanie "Gazety Wybiorczej", dlaczego tak mało przyszło młodych, działacz odpowiedział mniej więcej w tym duchu, że młodzi przyjdą, jak ich przekonamy, że PiS dobiera się do internetu, bo ten temat ich rusza, czego dowiodły spontaniczne protesty przeciw ACTA. A więc nie dlatego KOD walczy o wolność internetu, że ktoś jej zagraża, tylko dlatego wybrał takie hasło i stara się stworzyć atmosferę zagrożenia, że to ma być nośne i przyciągnąć olewającą "obronę demokracji" młodzież. Mam więc prawo stwierdzić, że KOD mi śmierdzi kłamstwem. Więcej, jest zbudowany na kłamstwie od początku do końca, bo i sprawy Trybunału Konstytucyjnego czy mediów państwowych przedstawia oszukańczo, aby podniecić, rozemocjonować naiwnych i wykorzystać ich do politycznych interesów odsuwanego przez PiS układu. Bo słowa o "gorszym sorcie", których do tego używa, tak, jak wcześniej propaganda PO używała równie sfałszowanych słów o "wykształciuchach", "ukrytej opcji niemieckiej" czy <a class="textLink" href="https://geekweek.interia.pl/marki-i-produkty-biedronka,gsbi,3672" title="Biedronce" target="_blank">Biedronce</a>, nigdy tak naprawdę nie padły. Nie w takim kontekście, w jakim je umieszczają manipulatorzy, by ludzi chorych z nienawiści do Kaczyńskiego upewnić w przekonaniu, że nienawidzą słusznie, bo oni ich strasznie, strasznie obraził. Dotknąłem tego, czym KOD śmierdzi najbardziej: nienawiści. Wbrew bajkom opowiadanym przez Mateusza Kijowskiego w wywiadach, spoiwem tego ruchu nie jest nagły wybuch troski o demokrację. Tym spoiwem jest nienawiść do Jarosława Kaczyńskiego, a także ojca Rydzyka, Kościoła, polskiego tradycyjnego patriotyzmu i innych kojarzonych z Kaczyńskim osób i spraw. Wystarczy spojrzeć na transparenty, na kartki z ręcznie wypisanymi obelgami, karykatury, niekiedy bardzo pracochłonne, zdradzające prawdziwą pasję autorów. "Dlaczego pani tu przyszła?" - spytał reporter TVN 24 nobliwie wyglądającej starszej pani na manifestacji. "Bo ja tego kurdupla to tak nienawidzę, że..." "Kurdupel" czy też "konus", bo inaczej o nim "obrońcy demokracji" nie mówią, jest o dwa centymetry niższy od Aleksandra Kwaśniewskiego, a od <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-donald-tusk,gsbi,2" title="Donalda Tuska" target="_blank">Donalda Tuska</a> - bodaj o cztery. To dobrze pokazuje, że ta nienawiść szuka tylko jakiejś racjonalizacji, że jest typowym objawem zatrucia czarną, emocjonalną propagandą, że jest wszczepiona w manipulowaną masę jak nienawiść do Emanuela Goldstina na "godzinach nienawiści" w sławnej powieści George’a Orwella "1984". KOD, kreowany na nowa jakość życia publicznego, niczym nowym nie jest. Jego sabaty nienawiści do PiS i Kaczyńskiego wyglądają tak samo, jak "młodzi z facebooka", których inny, podobny Kijowskiemu "spontaniczny przywódca" prowadził na Krakowskie Przedmieście, by wykopali stamtąd smoleński krzyż, pluli na modlące się staruszki i szczali na znicze. Jak ci, którzy wymachując obraźliwymi karykaturami świeżo wtedy zmarłego Lecha Kaczyńskiego i miotając obelgi starali się nie dopuścić do jego pochówku. A jeszcze wcześniej - ci z "błękitnego marszu" PO, broniący demokracji po "wkręceniu" przez TVN dwóch działaczy PiS w głupią rozmowę z byłą posłanką Beger. Do tego smrodu nienawiści dodać jeszcze trzeba smrodek kradzieży. KOD dla swych niskich, politycznych manipulacji i interesów, którym służy, kradnie symbolikę wzniosłą, godną szacunku, profanując ją po prostu. Kradnie oporniki, za które ludzie byli bici, a licealista z Poznania nawet zatłuczony przez ZOMO na śmierć, kradnie tradycję KOR (tak się składa, że jedyni dwaj żyjący jeszcze sygnatariusze założycielskiej deklaracji KOR, <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-antoni-macierewicz,gsbi,993" title="Antoni Macierewicz" target="_blank">Antoni Macierewicz</a> i Piotr Naimski, są w PiS), kradnie piosenki "Lombardu" i Gintrowskiego, przeciw czemu protestują właściciele praw autorskich i spadkobiercy, i Kaczmarskiego, przeciw czemu zaprotestować nie ma kto. I usiłuje wmówić przynajmniej swoim najbardziej rozhisteryzowanym zwolennikom, że PiS to PZPR, Kaczyński to Jaruzelski, a ustawa regulująca uprawnienia policji do inwigilowania obywateli to stan wojenny, choć znaczącą siłę na jego demonstracjach stanowi tzw. elektorat partyjno-mundurowy. Gdyby brać pod uwagę tylko oficjalne deklaracje, powinienem zobaczyć w KOD spełnienie swej wieloletniej publicystycznej orki, zachwycić się i poprzeć. Ale nie mogę, nawet mi to do głowy nie przyjdzie. Bo to śmierdząca sprawa, i tyle.