W Nowym Jorku jest dziś tak samo, jak w dniu ataku na WTC. Kobiety i mniejszości płaczą na ulicach. Jolanta Pieńkowska płacze w studio TVN. Amerykańscy celebryci masowo udają się na emigrację do Kanady. Kanada emigruje na Antarktydę, żeby nie sąsiadować z krajem faszystowskim - skoro tak orzekła już o USA prasa niemiecka, a oni się na faszyzmie znają. Najgorzej mają intelektualiści i celebryci III RP, bo ci nie mają gdzie emigrować. Nawet do Rosji. To by wyszło na to samo, co do Ameryki, bo Ameryką rządzi teraz przecież marionetka Putina.Ponad dwadzieścia pięć lat robię w medialnym fachu, ale takiej biegunki zidiocenia i histerii, takiego popuszczenia zwieraczy przyzwoitości u tzw. elit jeszcze nie widziałem. A gdy wydaje mi się, że głupota sięgnęła już granic - wychyla się kolejny posikany z emocji "autorytet" i jedzie jeszcze grubiej: że "chamstwo się zbuntowało przeciwko elitom", że będzie wojna i w ogóle, słońce przestanie dawać mleko. Oczywiście, celebrycka histeria w Ameryce wygląda dla nas bardzo znajomo - przecież podobnie działo się i u nas, kiedy została przejechana "zakonnica na pasach" i Andrzej Duda został prezydentem, a PiS zdobył samodzielną większość w parlamencie. Słychać te same niemal słowo w słowo poryki - zawistna hołota, przekupiona biedota, wiocha... Takie samo zagubienie, niezdolność zmierzenia się z rzeczywistością, brnięcie w urojenia, agresja. Cóż, dawno już tłumaczyłem kodomitom, usiłującym tresować naród zawstydzaniem go przed Zachodem, że na Zachodzie będzie niebawem to samo, że wbrew stereotypowi to nie my gonimy ich w postępie, ale oni nas w upadku ubiegłowiecznego systemu, nazywanego - zupełnie nietrafnie i szalbierczo - "demokracją liberalną" i "neoliberalizmem". Polska trendsetterem narodów! - niech mi ktoś jeszcze spróbuje wmawiać, że nie! Ale u nas to była panika mała, prowicjonalna. A teraz shitstorm ogarnął salony i campusy samej centrali lewicowo-liberalnego świata i bryzga po jej delegaturach na całym globie. Niebo spadło na głowy międzynarodówce "lepszych i oświeconych", żyjącej w przekonaniu, że wiedzie ludzkość nieomylną, jedynie słuszną drogą postępu, i że na mocy żelaznych praw historii (która, jak odkrył Fukuyama, z nastaniem liberalnej demokracji osiągnęła swój punkt docelowy i dalej nie ma się już gdzie toczyć) zawsze będą mówić tym gorszym, co powinni myśleć, a ci gorsi, uznając swą gorszość, zawsze pozostaną ulegli. Lewoliberalne elity zachodniego świata wyją tym głośniej, że we wszystkie te okropności, co to niby by się stało, gdyby utraciły władzę, które wymyślały w ostatnich latach do straszenia wyborców - same uwierzyły. Wyborcy nie uwierzyli, ale one same owszem. Tak długo demonizowały Trumpa, że w końcu uznały jego demoniczność za coś oczywistego i gdy wygrał, po prostu tracą wszelkie hamulce i wszelki rozsądek. No, ale, jak to mawiała moja śp. mama - pies z nimi tańcował. Można patrzeć z politowaniem, można się szyderczo cieszyć widząc butę upokorzoną i ukarane zarozumialstwo, można "stukać się w czoło i kłuć szpilką". Przynajmniej skończyło się granie na polskich kompleksach i terroryzowanie Polaków argumentem "jaki to wstyd przed światem, ten Kaczyński". Skoro w Ameryce wygrał amerykański Kaczyński, w Austrii za parę tygodni, a w Holandii i Francji za parę miesięcy też wygrają tamtejsi Kaczyńscy, a w końcu szlag trafi międzynarodówkę i w samym Berlinie, to wstydem byłoby właśnie mieć wciąż u władzy Komorowskiego i Palikota. Chociaż logika logiką, może i będą dalej jechać tym samym grepsem, bo innego nie mają. Ale dla tych, którzy nie zwariowali, warto odgrzebać spod całej tej histerii fakty i przyjrzeć się rzeczywistości. Czy w świecie realnym, nie w medialnym matriksie, wygrana "prawicowego populisty" w USA to rzeczywiście dla tego kraju, a więc i dla świata, jakaś niesłychana rewolucja? Oczywiście, że nie. Owszem, pierwszy raz od czasów niepamiętnych prezydentem USA został człowiek bez doświadczenia politycznego. Dotąd kandydaci rekrutowali się z grona gubernatorów, bardzo rzadko spośród "prostych" kongresmenów lub senatorów. To sprawia, że trudniej o Trumpie niż o którymkolwiek z jego poprzedników wyrokować, co na pewno zrobi, a czego nie. Ale w Ameryce nie ma - jak można by sądzić po lamentach histeryków - monarchii absolutnej, a jej prezydent nie jest jakimś szachem czy sułtanem, którego kaprys natychmiast się staje prawem. Amerykanie zbudowali cały system prawnych "checks and balances", hamulców i wyważeń, który bardzo ogranicza i spowalnia wszelkie zmiany, uzależniając je od szerokiej i trwałej akceptacji. Kto ciekaw, jak to działa, niech prześledzi ośmioletnie, zakończone klęską boje Clintona o wprowadzenie obowiązkowego ubezpieczenia medycznego. Oczywiście, że Trump nie rozwiąże NATO, nie wybuduje muru na granicy z Meksykiem i tak dalej. Wcale zresztą - jeśli ktoś pofatyguje się sięgnąć do faktów, a nie do wyborczej propagandy mediów Clinton - niczego podobnego nie zapowiadał. Jego rzekome związki z Putinem też są zupełnie wyssane z palca. Fakt, że powiedział o nim parę ciepłych słów w kampanii nie znaczy nic, każdy kandydat przed nim tak robił, bo Amerykanie lubią myśleć, że ich prezydent do wszystkich wrogów podchodzi z otwartością i chce z nimi pokoju. Prawdę mówiąc, jeśli szukać w amerykańskiej polityce ludzi uzależnionych od Putina (nie od Rosji, ale właśnie od tej post-kagiebowskiej mafii, która dziś Rosją rządzi) to należałoby wskazać przede wszystkim na skorumpowanych Clintonów, i na bliskich im braci Podesta, oficjalnych lobbystów "Gazpromu" w USA, z których jeden był szefem kampanii Hillary. Jaka będzie polityka Trumpa? Coś będziemy mogli o tym powiedzieć, gdy poznamy jego administrację. Jeśli pojawią się w niej ludzie znikąd, to zacznę się niepokoić. Ale nominacja na wice Mike’a Pence’a pozwala ufać, że Trump, sam polityczny nuworysz, zamierza oprzeć się na ludziach doświadczonych, i tym samym - obliczalnych. Jeśli mówi się o wysokiej funkcji dla Rudiego Gulianiego, a sekretarzem stanu miałby zostać Newt Gingrich, to ja powiadam - daj Boże, zwłaszcza ten drugi to byłaby wspaniała wiadomość dla Polski (i mówię to nie dlatego, że przez kilka miesięcy miałem zaszczyt stażować w jego biurze, bo sam Newt na pewno o tym nie wiedział). Generalnie, dla Polski zawsze jest lepiej, gdy Ameryka rządzą Republikanie, a nie Demokraci. Podejrzewam, że kadencja Trumpa będzie taka, jak jego pierwsze przemówienie po wyborze - zaskakująco normalna. Dlaczego tak sądzę? Bo trochę znam Amerykę i jej polityczną historię. Prezydent wyciągnięty gdzieś z boku, spoza establishmentu, to nic nowego. Przeciwnie: Amerykanie bardzo chętnie premiują polityków spoza kręgu waszyngtońskich "insajderów". Podobnym zaskoczeniem jak Trump, oczywiście uwzględniając specyfikę tamtych czasów, był kiedyś Kennedy (syn irlandzkiego imigranta o szemranej przeszłości, na dodatek katolik), był nim Carter (gubernator prowincjonalnego Arkansas), był i Reagan, a osiem lat temu - kto pamięta? - Obama. Owszem, nigdy jeszcze nie sięgnięto tak daleko od polityki, choć figura kandydata-milionera już w kilku kampaniach odegrała istotną rolę (Ross Perot w 1992, Michael Bloomberg w 2008). Zawsze jednak jak dotąd wprowadzony do Białego Domu outsider szybko dostosowywał się do obowiązujących reguł gry - i nie ma powodu sądzić, że coś się tu zmieni. A dlaczego Amerykanie zwykli premiować outsiderów? Bo, tak jak Polacy, generalnie polityków nie lubią i są wobec nich nieufni. A zwłaszcza nie lubią tych, którzy w "beltwayu" spędzili całe życie. Tacy kandydaci (że przypomnę tylko Roberta Dole’a w 1996) mają zawsze małe szanse na zwycięstwo. I tu dochodzimy do prostego wyjaśnienia całej rzekomej rewolucji. Hillary Clinton była po prostu kandydatką niewybieralną. Uosabia wszystko to, czego Ameryka w polityce nie cierpi. Waszyngtońską partyjną nomenklaturę, kolesiostwo, korupcję, układy, ciągłe zmiany frontu. Poza tym Clinton jest po prostu odbierana jako osoba antypatyczna. Była bardzo nielubiana (kto chce, niech się upiera, że niesłusznie, ja mówię o faktach) już jako żona lubianego Clintona, i nie zmieniła tego chwilowa fala współczucia po ujawnieniu skoków w bok małżonka. W skazanej na klęskę kampanii Dole’a, która obserwowałem bardzo blisko, Republikanie właściwie nie atakowali Clintona, tylko ją, przypominając, że wybierając Billa na prezydenta, dostaniesz w pakiecie kręcącą nim Hillary. To było za mało, by wygrać, ale ocaliło przed jeszcze gorszym pogromem. Osiem lat temu mimo poparcia całego partyjnego establishmentu Clinton została wyrokiem "zarejestrowanych wyborców" partii wysiudana z nominacji przez nikomu wtedy nie znanego senatora z Chicago. I to był ostatni sygnał, po którym powinna była dać sobie spokój. A skoro jej ego osiągnęło tak niebotyczne rozmiary, że uparła się, iż mimo wszystko musi startować do prezydentury - to powinna była powstrzymać ją jej własna formacja. Pycha Hillary i rozkład partii, "rozprowadzonej" przez układ Clintonów, zaszły jednak jak widać tak daleko, że obóz postępu postawił wszystko na najsłabszą kandydatkę, jaka można było wymyślić. Prawdopodobnie, biorąc pod uwagę wpadki i słabości Trumpa, każdy inny kandydat Demokratów by z nim wygrał. Ale nie ta powszechnie nielubiana baba, która wmówiła sobie - jak nasz Komorowski - że jednak wymęczy wygraną, gdy wyeliminuje wszystkich innych, bo jest kobietą i ma za sobą propagandową potęgę oraz wsparcie elit, które będą straszyć "średniowieczem" i nurzać Republikanina w pomyjach. Teza, że Trump wygrał głosami "białych niewykształconych mężczyzn" to kolejna propagandowa bzdura, którą przegrani wymyślają w celach terapeutycznych. Owszem, tacy na niego też głosowali. Ale wygrał też wśród kobiet, wygrał wśród Latynosów... Wygrał, bo w grupach, które Clinton uważała za bezdyskusyjnie swoje - właśnie wśród kobiet, wśród Czarnych etc. - frekwencja była niska, dużo niższa, niż cztery lata temu. Zmuszani przez demokratyczną wierchuszkę do poparcia najgorszej możliwej kandydatki, bombardowani propaganda i straszeni, wyborcy ci zwyczajnie się wkurzyli i odmówili współpracy. Prawdopodobnie, jak napisałem, każdy inny Demokrata - gdyby zdegenerowana lewica była w stanie znaleźć kogoś młodszego, niezgranego, spoza układu - wygrałby z Trumpem w cuglach. I prawdopodobnie każdy inny Republikanin wygrałby z Clinton. Nie prawdopodobnie, na pewno - przecież w odbytych równolegle, a słabo zauważonych wobec prezydenckiej sensacji wyborach parlamentarnych Republikanie zdobyli większość w obu jego izbach. To dowód zdecydowanego przesunięcia nastrojów ku konserwatyzmowi. Czemu więc w szranki z Clinton stanął akurat Trump? Tu też zadecydowała pycha, w tym wypadku - jego republikańskich kontrkandydatów. Do tego stopnia uważali, że ten nowobogacki klaun nie ma cienia szansy na nominację, że zupełnie go zlekceważyli i długo tępili się zajadle między sobą. Gdy cała szóstka skapowała się, że tak podzieliła głosy, iż klaun wygrywa, i próbowała - dopiero wtedy - skonsolidować antytrumpowy elektorat w prawyborach, było już po ptakach. Jest w tym jakaś wielka sensacja? Nie widzę. Po prostu nauczka. "Odmienna wojny kolejka". Się popełnia błędy, się za nie płaci. Jeśli dokonała się jakaś rewolucja, to, tak jak to jest z rewolucjami - dlatego, że stary porządek nie był w stanie znaleźć nikogo lepszego niż Ludwik XVI czy Kiereński i jego potencjalni obrońcy w związku z tym zostali w domu. Oczywiście, wkurzenie na elity w USA jest, może dziś większe niż zwykle. Niewątpliwie jest też niezgoda na gender, LGTB i inne szaleństwa "tęczowej rewolucji" - raz jeszcze przywołam jako dowód wynik wyborów do Kongresu i Senatu. Ale takich przypływów i odpływów ma za sobą amerykańska demokracja już wiele. Gdy stażowałem w podlegającym Gingrichowi republikańskim biurze Kongresu, partia była niesiona falą sukcesu po "kontrakcie z Ameryką" i wydawało się, że Demokratów diabli wzięli już na zawsze. Co starsi Republikanie, którzy pamiętali jeszcze aferę Watergate, po której wydawało się, że diabli wzięli na zawsze Republikanów, i gdy rozpadały się całe struktury stanowe, mieli po zwycięstwie Gingricha łzy w oczach, mówiąc, że wtedy już nie wierzyli, że jeszcze kiedykolwiek... No i co? Przyszedł nomenklaturowy Dole, przyszedł głupkowaty "dabja" Bush i wszystko to roztrwonili. Osiem lat temu lewicy znowu się wydawało, ze zwycięstwo Obamy raz na zawsze zmieniło świat na lewicowy, i innej Ameryki, niż lewicowa już nie będzie. No i co? Bardzo bym chciał też ulec szaleństwu prawicowej radości po tak spektakularnym upokorzeniu lewicowo-liberalnej zarazy, ale już widać jestem na to za stary. Oczywiście, progresiści dostali takiego kopa w tyłek, jakiego w dziejach nie doświadczyli, i to cieszy. Oczywiście, tym kopem wybita im została z ręki broń, na której zwykli polegać - broń zawstydzania. Bombardowani lewicową propagandą i straszeni prawicą wyborcy w kolejnych krajach łatwiej ją teraz odrzucą, myśląc sobie: jak w USA się nie wstydzili wybrać "faszystę", to i my miejmy tych mędrków gdzieś. Ale świat się jeszcze nie zmienił. Wyborcy lewicy, którzy zostali w domach, mogą z nich następnym razem wyjść. Nie wiadomo, jak będzie rządził Trump. Co zmieni, czy ku powszechnemu zadowoleniu, czy rozczarowując. Nie wiadomo, czy amerykańska lewica będzie równie głupia i przeciwskuteczna, jak u nas, czy zabrnie w tępy radykalizm i negowanie wszystkiego a la KOD, czy też znajdzie nowe hasła, nowych kandydatów i za kilka lat odzyska, co teraz straciła. Gra trwa. Ta gra nazywa się demokracją. A komu się nie podoba, ten niech spada na bambus.