Interwencja papieska, o którą być może prosił prezydent, ocaliła episkopat przed całkowitą kompromitacją, ale nie zdoła go ocalić przed samym sobą. Nie mam zdolności wieszczych, ale jest pewien prosty test, który szybko pozwoli ustalić, dokąd zmierzamy. Tym testem jest słowo "przepraszam". Czy padnie? Czy biskupi zdobędą się na okazanie skruchy za to, że zaślepieni pychą i źle rozumianą solidarnością, doprowadzili do - mówiąc językiem kościelnym - publicznego zgorszenia wiernych? I czy zdobędą się na przeprosiny wobec "Gazety Polskiej"? Nabrałem wielkiego szacunku dla Tomka Sakiewicza. Przyznam, że w momencie, gdy ogłosił o 20-letniej tajnej współpracy arcybiskupa z policją polityczną i wywiadem zbrodniczego reżimu, nie podając żadnych konkretnych sygnatur akt, miałem poważne wątpliwości. Sprawa zakrawała na samobójstwo: jeśliby gazeta, z którą wiele mnie łączy, uległa dezinformacji lub przesadziła choć odrobinę, byłby to jej koniec. Arcybiskup Gocłowski nazwał "Gazetę Polską" "prawicową gadzinówką", ale też jako jedyny miał potem odwagę cywilną, by za to przeprosić. Inni nie przepraszają, a pletli o medialnej inkwizycji (nie umiem się nie śmiać, kiedy katoliccy biskupi używają słowa "inkwizycja" jako obelgi), szwadronach śmierci, o cynikach usiłujących poprawić sprzedaż swojej gazety. W sukurs hierarchom przyszła też znaczna część środowiska dziennikarskiego, która bez żadnych racji wylała na Sakiewicza i jego gazetę już nawet nie kubły, ale beczki pomyj. Redaktor Stasiński z "Gazety Wyborczej" w częstym u niego stanie moralizatorskiego uniesienia, niewątpliwie podpatrzonego u szefa, pozwolił sobie nazwać "Gazetę Polską" "szmatławcem". Wielu dziennikarzy do upojenia rozpisywało się o obowiązku "domniemania niewinności" i o rzekomym naruszeniu przez gazetę standardów dziennikarskiej rzetelności, które jakoby wymagają natychmiastowego podparcia każdego zarzutu dowodami. To były kompletne bzdury. Domniemanie niewinności dotyczy procesu karnego, a nie nominacji na najwyższe urzędy. Przy nominacji nie ma ta zasada nic do rzeczy - tu kandydat musi pozostawać poza podejrzeniami. Pomiędzy więzienną celą a tronem metropolity jest dość duża sfera pośrednia, i nikt chyba nie powie, że każdy, na kogo nie ma dowodów pozwalających go aresztować, tym samym ma niezbędne kwalifikacje moralne do kierowania diecezją. A nikt przecież nie chciał arcybiskupa Wielgusa za jego dawną agenturalność karać; gdyby zadowolił się biskupstwem płockim, nikt by go pewnie o dawne sprawy nie spytał. Co zaś do dziennikarskich standardów, to wymagają one ochrony źródeł informacji. Dowody potrzebne są na procesie, z którym oczywiście każda redakcja musi się liczyć. Ale na procesie musi się również odsłonić oskarżony. Dlatego - proszę przypomnieć sobie różne głośne sprawy z przeszłości - niejeden zdemaskowany aferzysta odgraża się w pierwszej chwili głośno "wytoczę proces!", ale potem jakoś tych gróźb nie realizuje. Natomiast w samej publikacji dowody są pożądane, ale wcale nie konieczne. W głośnej sprawie "Watergate" przez sześć miesięcy (!) "Washington Post" nie opublikował ani skrawka dowodu. Pisał tylko: z naszych źródeł wiemy, że - i każdy wiedział, że skoro Biały Dom nie wytacza procesu, to widać te źródła nie kłamią. "Gazeta Polska" podjęła akcję rozpaczliwą, w stanie wyższej konieczności, by wbrew zaślepieniu hierarchów zapobiec mianowaniu na arcybiskupią stolicę Prymasa Tysiąclecia człowieka, o którym prawda prędzej czy później wyszłaby na jaw. Gdyby wyszła po ingresie - przysporzyłoby to Kościołowi i Polsce jeszcze większych szkód. Redaktor Sakiewicz zaryzykował wszystko, kierując się powszechnym dobrem, w tym także dobrem Kościoła. Jest to dla mnie oczywiste. Równie jak to, że powinna się teraz do niego ustawić kolejka z przeprosinami. I że w tej kolejce powinni się także znaleźć niektórzy biskupi. Rafał Ziemkiewicz