Nie inaczej jest z marketingiem politycznym. Bynajmniej nie polega on, jak się to wydaje naszym politykom, na przynoszeniu do studia telewizyjnego świńskiego łba ani na wymyślaniu grepsów. Polega na dzieleniu ogółu, do którego się odwołujemy, na grupy docelowe, o znajdowaniu sposobu, w który dotrzeć można do jak największej liczby z tych grup i to tak, żeby innych sobie nie zrazić. Przepraszam, że opowiadam banały, ale od kilku tygodni jeden z dzienników zamieszcza w swych sobotnio-niedzielnych wydaniach rozmowy ze "spin doktorami" totalnej opozycji, i z rozmów tych widać, iż owi wielcy pono pijarowcy mają o swej specjalności pojęcie, delikatnie mówiąc, takie sobie. Nic dziwnego, że doprowadzili PO i Nowoczesną tam, gdzie są one obecnie i skąd mogą pójść już tylko drogą SLD i Palikota. Niby zresztą dlaczego pijarowcy mieliby być wyjątkami? W "ćwierćwieczu wolności", które tak bardzo się podobało wysadzonym z siodła przez PiS "elitom", w wielu dziedzinach na najwyższych, decyzyjnych stanowiskach usadowili się kompletni ignoranci - jeśli system III RP na samym szczycie umieścił ostatecznie tak wybitne jednostki jak Bronisław Komorowski i Ewa Kopacz, to co musiało się dziać poniżej? I działo się, proszę mi wierzyć. Właśnie dlatego obóz "okrągłostołowy" musiał przegrać. I choćby codziennie stu Wałęsów codziennie pękało ze złości, wołając o miliony na ulicach i o sankcje, stu Timmermansów płodziło po sto gniewnych rezolucji, a sto KOD-ów zdzierało gardła na pikietach, marzenie o tym, "żeby znowu było tak jak było" się nie ziści. Może być oczywiście równie źle, ale tak jak było - nie. Ale, wracając do sztuki marketingu - aby móc podzielić sobie rynek czy elektorat na konkretne segmenty i dotrzeć do jak największej liczby z nich, trzeba określić to, co Amerykanie nazywają "topics". "Topic" to sprawa, która jest dla ludzi najważniejsza i według której podejmują oni decyzje. Na przykład - niska cena czy jakość, dostępność czy moda? A w marketingu politycznym - równość czy rozwój, godność czy dostatek, sukces czy bezpieczeństwo? Oczywiście, rzecz jest daleko bardziej skomplikowana niż wybór pomiędzy jedną a drugą z pary wartości, bo możliwych kryteriów oceny produktu, czy też możliwych tematów kampanii politycznych, jest mnóstwo i które z nich konsument/wyborca uważa za najważniejsze, a które za drugo- czy trzeciorzędne, nie uświadamia sobie nawet on sam. Nie powie tego w żadnych badaniach ankietowych ani fokusach, trzeba tu doświadczenia i umiejętności interpretowania uzyskanych wyników, ale także intuicji - dlatego właśnie marketing nie jest nauką ani nawet wiedzą, tylko właśnie sztuką. Jeśli wydaje się komuś, że się tutaj mądrzę, to tkwi bardzo głęboko w "mylnym błędzie". Te sprawy to abecadło, absolutne podstawy, które mieć powinien każdy, kto bodaj ociera się o politykę. Komunikacja polityka z wyborcą to nie czary-mary, sztuczki i ocieplanie wizerunku na przykład przez fotografowanie się z fajnymi laskami w tle, tylko umiejętność zrozumienia przez polityka, czego chcą wyborcy i umiejętność wyjaśnienia im, czego chce polityk. Wydaje się proste - a ileż spektakularnych wpadek się tu trafia! Dziś już klasycznym przykładem służyć może upadek PiS w roku 2007. Jeszcze na kilka miesięcy, ba, jeszcze na trzy tygodnie przed tymi wyborami - przypomnę, przyśpieszonymi - wszystkie sondaże wskazywały, że PiS pożre elektoraty LPR i "Samoobrony" (co się faktycznie stało), dostanie znacznie więcej głosów niż w 2005 (co też się stało) i zdecydowanie wygra - co się nie stało, bo nadspodziewanie wysoka frekwencja sprawiła, że PO dostała głosów jeszcze więcej. Jeszcze na trzy tygodnie przed wyborami, kto chce, niech sprawdza w bibliotece, autorytety "salonu" szalały w swych mediach z rozpaczy, podobnie jak po upadku Komorowskiego i PO w 2015, produkując gromkie tyrady o tym, jak Polacy są ciemni, beznadziejni i idą za populistami, dając im się łatwo kupować, zamiast słuchać "ludzi rozumnych i na pewnym poziomie". Dlaczego wynik ostateczny był inny? Bo PiS kompletnie sknocił kampanię wyborczą, w kółko gadając o oczyszczeniu, o ściganiu korupcji i walce ze skorumpowanymi elitami. Był taki sztandarowy wtedy spot PiS: "salon". Szyderczy i prześmiewczy, pokazujący ten salon, elity, znaczy się, jako miejsce żałosne. Bardzo celnie podsumował to potem któryś z komentujących kampanię profesorów: PiS obiecywał wyborcom, że "salon" rozpędzi - a Tusk, że ich do salonu wprowadzi. I Tusk określił wtedy "topic" trafnie. Bo Polacy marzyli nie o oczyszczeniu, nie o rozpędzaniu salonu, ani ściganiu i karaniu skorumpowanych oligarchów, ale o awansie i lepszym życiu. Gdyby PiS zrobił proste badania (podobno zresztą je miał, ale z jakiegoś powodu zignorował) i wyszedł z taką kampanią, jak Reagan po pierwszej kadencji - jest dobrze, życie się poprawia, głosujcie na mnie, będzie jeszcze lepiej - KOD i unijne rezolucje powstałyby o osiem lat wcześniej. PiS nie mógł się potem nadziwić, że miał takie sukcesy gospodarcze, a przegrał. Ale sam sobie był winien, skoro zamiast się tymi sukcesami chwalić, bredził o "mordzie ty mojej". Widać jednak wyraźnie, że ktoś tam doświadczenie z popełnionego błędu wyciągnął, i dziś każdy podskakujący wskaźnik, rating, prognoza czy dane o ściągalności podatków są przez rządzącą partię bardzo nagłaśnianie. Nie umiały natomiast wyciągnąć żadnych wniosków PO i jej "nowoczesny" klon. Dlatego właśnie czeka je nieuchronna "eseldyzacja". Formuła "opozycji totalnej" jest katastrofalna, liderzy beznadziejni, kandydaci do następstwa jeszcze mniej porywający, a kolejne pomysły sprawiają wrażenie suflowanych z Nowogrodzkiej. Proszę, tylko z wczoraj: PO gromko domaga się, żeby prezydent konsultował z nią swoje projekty ustaw, chociaż gdy ich tydzień wcześniej zapraszał na takie konsultacje, to strzelili focha, że z byle Dudą gadać nie będą - chociaż jeszcze tydzień wcześniej zapowiadali, że chcą z nim współpracować. Poseł z Nowoczesnej chwali się z kolei swoim udziałem w przepchnięciu w Zgromadzeniu Europejskim (głosami 42:9, przy absencji ponad 90 proc. liczącego sobie 636 osób gremium!) antypolskiej rezolucji napisanej przez współpracownika i następcę osławionej Eriki Steinbach. Głupiej nie można, a przecież kolejne takie strzały przynosi właściwie każdy dzień. PO upadła, ponieważ w momencie największego sukcesu, gdy jej sondaże po roku - dwóch latach rządów szybowały w okolicach 50-60 proc., nie zadała sobie trudu zrozumienia, dzięki czemu wygrała. Słuchała jak muzyki swoich propagandystów, którzy opowiadali bajki o "młodych, wykształconych, z wielkich miast", którzy zawsze będą za "fajną Polską" a przeciwko "ciemnogrodowi", i o tym, że PiS "wymiera jak dinozaury". Jeden Tusk jarzył być może, co i jak, ale miał przyszłość swej partii i całej Polski gdzieś, wszystko robił pod kątem załapania się na szefa Komisji Europejskiej. No i pies z nimi tenteges, nie ma powodu się zdychającą "opozycją totalną" zajmować. Ciekawiej jest obserwować PiS, który właśnie wszedł w fazę "władzy raz zdobytej nie stracimy nigdy". Co prawda, do wyników PO z czasów jej świetności mu daleko, ale już 40 proc. poparcia wystarcza, by uznać, że nie ma z kim przegrać i że można zająć się "wrogiem wewnętrznym", walką nie tyle o reformy, bo PiS okazuje się niezdolny do napisania reformujących państwo ustaw, albo zwyczajnie nie chce innych zmian niż personalne, co o to, która z frakcji na tych reformach zyska, i kto będzie następcą po Komendancie. Ciekawe, na czym to polega, że u władzy traci się słuch i węch. Może rządzących nieuchronnie obkleja lepka masa lizusostwa i klakierstwa, może działa mechanizm "po co babcię denerwować", a może w politykach, gdy rządzą, nieuchronnie wzbiera pycha? W każdym razie PiS wydaje się iść drogą poprzedników. Reforma sądów zmieniona w czystkę sądów, zapowiadane dłubanie przy ordynacji wyborczej, awantura z "dekoncentracją" mediów... To nie są "topics". To nie porywa, przeciwnie, zaczyna się rozmijać z nastrojami ogółu, który wcale nie marzy o permanentnej rewolucji i stałym zaostrzaniu wojny polsko-polskiej, tylko o spokoju, bezpieczeństwie i pożywaniu dostatków. Ale PiS wydaje się przekonany, że jak się dało ludziom 500+, da jeszcze coś więcej, może emerytury, może mieszkania, i będzie nieustająco grillować przekręty poprzedników, to poza tym nic więcej nie trzeba. Stwierdzam niniejszym: wedle mojej wiedzy, PiS znowu zatracił podstawową dla sztuki marketingu, opisaną wyżej zdolność (a może zresztą nigdy jej nie miał, tylko czasem trafiał przypadkiem?). Wiem, że pisowcy nie odbiorą tego jako przestrogi, tylko jako zniewagę, ale to ich problem, i z nimi też pies tenteges. Poczekamy dłuższy czas, zobaczymy. Zaznaczam: dłuższy, bo nastroje mas zmieniają się powoli. Niezrównany w tworzeniu bon-motów Ryszard Petru powiedział kiedyś, że "imperia upadają w szczycie potęgi" i jak zwykle go wyśmiano, a wbrew pozorom, nie był daleki do prawdy. Tylko z jedną poprawką: imperia w szczycie potęgi nie upadają, ale wtedy właśnie popełniają kluczowe dla przyszłego upadku błędy, których skutków długo nie zauważają. A kiedy już te skutki zaczyna być widać, jest za późno. Od 27 lat nie pamiętam ekipy politycznej, która by nie była przekonana, że zdobyła władzę raz na zawsze i ewentualne zmiany mogą w przyszłości nastąpić już tylko w jej obozie. Każda miała taką fazę, gdy nie miała z kim przegrać, i każda taką, gdy nie było już co zbierać. A sztuki marketingu politycznego żadnej z nich się nigdy nie chciało poznawać, w błogim przekonaniu, że wystarczy wymyślić jakąś sztuczkę czy greps, poszczuć, postraszyć i w odpowiedniej chwili "ocieplić wizerunek". To tak nie działa - ale nie chcecie słuchać, to nie.