Nie bardzo mogę wejść w polemikę wprost, bo od wielu lat zwykłem spędzać wakacje poza Polska. Nie wynika to z żadnego snobizmu. Po prostu mam w roku tylko dwa tygodnie, które mogę poświęcić na byczenie się na leżaku, i chcę mieć gwarancję, że nie będę musiał robić tego w polarze i szaliku. A że jeżdżę z rodziną, pożądane są baseny i cała w ogóle infrastruktura, dostarczana przez hotele typu "family resort". Bez mała dziesięć lat bywania w nich daje mi pewno prawo do podsumowań, jak statystycznie zachowują się tam różne nacje. Nawet do ułożenia czegoś w rodzaju leżakowego rankingu. Na samym jego dole umieszczam Anglików. Bez wątpienia rekrutuje się z nich najgorsze wakacyjne bydło. Chleją na umór, drąc gęby, palą w miejscach niedozwolonych, a wynalazek kosza na śmieci najwyraźniej nie jest w ich kraju w ogóle znany - jeśli widzisz wieczorem wokół leżaków całe sterty syfu, petów, kubków, pomiętej folii i tak dalej, możesz być pewny, że tu właśnie plażowali synowie i córy Albionu. Do tego ich niezadbane ciała, obleczone w powyciągane tiszerty i gacie, a często "ozdobione", jak to mają ludy barbarzyńskie we zwyczaju, tatuażami, ćwiekami czy dziurami w różnych organach, potrafią skutecznie odebrać apetyt. Oczko wyżej są Niemcy, głównie z uwagi na hałaśliwe zachowanie. Nie wydają się też, wbrew stereotypowi, wiele czystsi od brytoli, a co do wyglądu... No, jeśli ktoś się chce czepiać naszych piwnych brzuchów, powinien zdecydowanie najpierw przyjrzeć się na basenie typowym przedstawicielom "rasy panów", i to obu płci. Fajni są, generalnie, południowcy - Włosi, Hiszpanie, bardzo zadbani, rodzinni, weseli i autentycznie potrafiący się bawić w sposób nie przeszkadzający innym. Jeszcze wyżej umieszczam Francuzów, a zwłaszcza nieodmiennie eleganckie Francuzki. Gdzieś w tej okolicy byłoby miejsce i dla Rosjan, gdyby nie wypalane przez nich potworne ilości papierosów i stosowny do tego alkoholowo-papierosowy oddech, zmuszający do trzymania się z daleka. Co za to przydaje im mojej sympatii, to wyraźna umiejętność wczasowania całymi rodzinami - rodzice, wnuczkowie, dziadkowie grają na leżaku w karty, warcaby czy szachy i bezustannie ze sobą rozmawiają. To krańcowe przeciwieństwo wobec Niemców i Angoli, którzy przekrzykują się tylko przy alkoholu, natomiast komunikacja wewnątrz rodziny wydaje im się najgłębiej obca: on trzyma nos w jakimś "Bildzie" czy "Sunie", ona w taniej kolorówce z plotami, a dzieci godzinami wpatrują się w ekranik elektronicznej gry, nawet podczas pasienia. Na szczycie rankingu znajdują się Afrykanie z różnych tamtejszych krajów, ale przeważnie frankofońskich. Są, generalnie, eleganccy, wręcz wykwintni, dobrze wychowani i tylko zmuszają do głowienia się, po kiego diabła opalają się całymi dniami i wygrzewają na słońcu ludzie i tak czarni jak heban i żyjący na co dzień w tropikalnym klimacie; ale w końcu to ich sprawa. Skandynawów, mieszkańców krajów bałkańskich i innych w rankingu nie uwzględniam, bo stanowili zbyt drobną część populacji odwiedzanych przez moją rodzinę "resortów", by na tej podstawie wysnuwać jakieś wnioski. Co z moich generalizacji wynika na temat cech narodowych? Bardzo niewiele. Przede wszystkim mówią one o zamożności różnych państw. Fatalny obraz Brytyjczyków wynika z faktu, że tego rodzaju wczasy to dla nich taniocha, z której korzystają klasy najniższe, często klienci opieki społecznej, którym raz do roku zobowiązany jest sfinansować wczasy na europejskim poziomie ichni rozbudowany do absurdu socjal (pamiętam sprzed miesięcy wrzawę, jaką wywołała w UK pewna zawodowa bezrobotna chwaląc się w mediach, że dzięki zręcznemu zakombinowaniu "benefitami" zdołała na koszt państwa objechać dookoła świat - ale o ile mi wiadomo, nic z tej wrzawy nie wynikło). Także i dla Niemców "family resort" jest wyborem raczej szofera czy robotnika, niż menadżera albo pracownika naukowego. Z kolei z Rosji czy Afryki na tego rodzaju wakacje pozwolić sobie mogą tylko ludzie z najwyższej półki, prawnicy, biznesmeni i tak dalej. A Polacy? Polacy mieszczą się w przyzwoitej średniej, niewiele poniżej Włochów i Hiszpanów. Szczególnie odkąd się nauczyli, że w okolicy mogą być inni Polacy i przestali w związku z tym beztrosko używać słów wulgarnych. Generalnie, z satysfakcją odnotowuję w kolejnych latach wyraźny postęp i mam nadzieję, że świadczy on o podnoszeniu się u nas standardów kultury osobistej, a nie o biednieniu. Skąd zatem ta wściekła niechęć polskich mediów do wczasujących Polaków? Te debilne artykuły o "parawaningu", smażalniach, brzuchach czy klaskaniu w samolocie, to zadzieranie nosów i kręcenie nimi przez różnych redaktorków i celebrytanów, próba zawstydzania nas wytykaniem zachowań, w których nie ma niczego co by przynosiło wstyd? Nie uważam się za światowca, ale tu i ówdzie byłem. W amerykańskim samolocie też pasażerowie po lądowaniu parę razy klaskali, a byłem na pokładzie jedynym Polakiem. Są kraje, gdzie ludzie ubierają się lepiej i są statystycznie bardziej zadbani, i takie, gdzie ubierają się gorzej - nic nas pod tym względem nie wyróżnia. Są nawet takie, gdzie znacznie więcej mężczyzn nosi wąsy. Ogradzanie się na plaży parawanem jest życiową koniecznością, bo nad Bałtykiem przecież nawet przy najlepszej pogodzie pi... wieje, chciałem powiedzieć, jak na przysłowiowych peronach w kieleckiem. Niemcy zamiast parawanów używają do tego celu plażowych koszy, wystarczy spojrzeć na fotki. No i co niby? A to, że na polskich plażach infrastruktura bywa, delikatnie mówiąc, opłakana, i zmusza do biegania za przysłowiowy krzaczek, to wina pazerności i lenistwa samorządów oraz krótkowzroczności biznesowej strategii zarabiania na sztuce, nie na obrocie, za co winienie zwykłych wczasowiczów jest głupotą. Nie, problem nie leży w tych Polakach, którzy są krytykowani, ale tych, którzy krytykują. To ciężki kompleks społecznej formacji wyhodowanej przez michnikowszczyznę i nowe-stare elity III RP, które z nomenklatury peerelowskiej przepoczwarzyły się w unijną. Kompleks, poszukujący racjonalizacji. To nie jest tak, że czujący się "człowiekiem na pewnym poziomie" leming odczuwa przemożną potrzebę krytykowania rodaków, bo widzi, że coś z nimi nie tak. To niechęć do rodaków jest w nim pierwotna, i szuka pretekstu do wygłaszania pogardliwych filipik. W uczonej mowie nazywa się to zjawisko "oikofobią". Cóż, trzeba się z tym pogodzić - wielu ludzi, instynktownie gromadzących się wokół przegranych elit i "autorytetów" minionego ćwierćwiecza dało się wytresować w poczuciu postkolonialnej gorszości, w przekonaniu, że polskość to nienormalność, to obciach, i jedyną metodą oczyszczenia się z tego pierworodnego grzechu jest przyłączyć się do jej wrogów. Nie jest to grupa mała, skoro istnieją media wręcz wyspecjalizowane w dostarczaniu jej pretekstów do pogardy i utwierdzaniu w poczuciu, że są wysepką europejskości, kultury i cywilizacji w morzu polskiej hołoty, która śmierdzi, zajmuje miejsce i robi im wstyd przed światem, bo bierze 500 plus. Ba, media owe wypracowały nawet specyficzną mowę, w której piękne polskie imię "Janusz" stało się obelgą. "Janusz" jest obciachowy, bo ma wąsy, pije piwo, chodzi do kościoła, i w ogóle uosabia wszystko to, co leming, udręczony palącą mu pięty słomą we własnych butach, chciałby z siebie wyrwać, wydrzeć i wytrawić jakimiś żrącymi chemikaliami. No cóż, jeśli ktoś chce mnie nazywać "Januszem" - pies go drapał. Najwyżej wstając z leżaka poczuję, że mam jeszcze cięższą... hm, powiem to słowami poety: że jeszcze większy ciężar czuję nie na sercu, lecz wprost przeciwnie i niżej. Czyli tam, gdzie mam od dawna wszystkich tych zasiorbanych arbitrów pomagdalenkowej elegancji, którym śmierdzą jaja w kanapce czy ludzie spędzający za 500 plus pierwsze od wielu lat wakacje.