Ale tym razem udało się, bo Michnik i jego pomagier dopadli pisma stosunkowo ubogiego. "Arcana", miesięcznik cenny i znakomity, są przedsięwzięciem ambitnym i jako takie balansują na skraju opłacalności. A sądowa obrona przed najgłupszymi nawet zarzutami ze strony człowieka dysponującego nieograniczonymi pieniędzmi na prawników to w jednej instancji nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych. Tych pieniędzy nie sposób potem odzyskać, choćby wygrana w sądzie była nie wiem jak miażdżąca. Bo sąd, owszem, poza opłaceniem własnych kosztów, może nakazać powodowi zwrot kosztów poniesionych przez pozwanego, ale tylko do wysokości - jeśli dobrze pamiętam, bo przepisy ustalają to w procentach od czegoś tam - do wysokości trzystu sześćdziesięciu złotych. Za trzysta sześćdziesiąt złotych renomowany adwokat nie wstaje z łóżka, a do "pyskówki" nie ma sensu brać innego adwokata, niż renomowany, bo wobec totalnej płynności kryteriów taki proces polega głównie na konstruowaniu piętrowych kazuistycznych łamańców interpretacyjnych, przy których współczesna poezja może uchodzić za wzór przejrzystości. Czy słowo "iż" odnosi się do dopełnienia zdania, czy do przydawki, czy do słowa "że", czy do umieszczonego dwa akapity dalej "ależ", w związku z czym, czy powód w swoim subiektywnym poczuciu może czuć się urażony, czy się nie może czuć urażony? Kto myśli, że przesadzam, niech sobie sięgnie do starego "Tygodnika Powszechnego", gdzie jeden z tuzów naszej palestry zamieścił coś w rodzaju analizy procesowej sprawy wytoczonej przez Michnika redaktorowi naczelnemu "Dziennika", Robertowi Krasowskiemu. Wyszło z tej analizy, że gdyby Krasowski napisał literalnie to samo, tylko użył jednego słowa w innym przypadku, to by Michnik nie miał szans go dopaść, ale ponieważ nie użył, to Michnik ma szansę. Inna sprawa, że wątpliwe, czy mu się uda z tej szansy skorzystać, bo Axel-Springera, w przeciwieństwie do "Arcanów", stać na procesowanie się do upojenia. Tylko ostatniemu naiwniakowi może się wydawać, że procesy tego rodzaju, jakie wytacza Michnik, służą ustaleniu jakiejś obiektywnej prawdy. W istocie polegają one na czepianiu się słówek, insynuowaniu naddanych znaczeń, i w ogóle, szczegółach, które dla zwykłego człowieka są zawracaniem głowy. Kwaśniewski wygrał proces z "Życiem" nie dlatego, że coś udowodnił, ale dlatego, że sąd uznał, iż podpis pod zdjęciem nie znajduje uzasadnienia w treści artykułu. "Gazeta Wyborcza" uniknęła swego czasu wytoczenia jej procesu przeze mnie, bo kłamiąc na mój temat zastosowała prostą sztuczkę - cały tekst wypełniały obelgi rzucane na Ziemkiewicza, ale w tym jednym akapicie, gdzie do obelg dochodziło łatwe do przygwożdżenia kłamstwo, mowa była o "panu Z.", co otwierało by panu Rogowskiemu, w razie potyczki sądowej, szerokie możliwości wyjaśniania, że nie chodziło o to, o co chodziło. Przykłady można by mnożyć - mniejsza o nie. Każdy, kto zapozna się z zarzutami Michnika wobec mnie, Nowaka, Targalskiego, Zybertowicza, Gowina, Krasowskiego i innych, musi stwierdzić, że nie służyły one żadnemu ustalaniu faktów, tylko nękaniu ludzi, mających czelność pisać prawdę o człowieku, który tak się nadął własną wielkością, że każda krytyka zdaje się wprawiać go w stan furii. Patrzcie, drodzy internauci, jak sprytnie to sformułowałem: "zdaje się go wprawiać". Gdybym napisał "wprawia", to mecenas Rogowski już kwiknąłby nad tym zdaniem z radości i zacząłby smarować pozew za podanie "w oczywisty sposób fałszywej i zniesławiającej informacji", nakładając na mnie procesowy obowiązek dowiedzenia, za pomocą obdukcji lekarskiej, że Adam Michnik doznaje insynuowanych mu napadów. A tak, jak napisałem, mecenas Rogowski może tylko zazgrzytać zębami i musi szukać dalej. To jest właśnie tytułowa instrukcja obsługi: bynajmniej nie należy się dawać Michnikowi sterroryzować. Należy pisać o nim to, na co zasługuje. Tylko trzeba to formułować w sposób nie dający sądowemu pieniaczowi możliwości zaczepienia. Swego czasu Michnik uczepił się jednego mojego zdania w liczącym 1500 znaków felietonie; zdania faktycznie dwuznacznego, co przy pisaniu na tak krótkie dystanse może się zdarzyć. Udało mu się uzyskać za dwuznaczność tego zdania przeprosiny. No i co, czy mój cień od tego zmalał, albo jego urósł? Napisałem potem o Michniku 500 stronicową książkę, i tam już Michnik niczego, czego by się mógł chwycić, nie znalazł, choć sądzę, że szukał ze swoim prawnikiem bardzo usilnie. Oczywiście, mając do dyspozycji finansową potęgę "Agory" i czując się coraz bardziej rozzuchwalony, może w końcu Michnik przystąpić do nękania przeciwników już bez jakichkolwiek pretekstów, nawet tak naciąganych, jak te, których dotąd używał. Jeśli tak - to wydaje się, że profesor Nowak, choć zapewne działał przyciśnięty brakiem mamony na procesowanie się z takim mocarstwem jak "Agora", znalazł całkiem niezły sposób. Ludzie i tak wiedzieć będą, co o tym myśleć. A jeśli uda się Michnikowi kogokolwiek przekonać, że wymuszone przeprosiny za jakieś jedno czy drugie zdanie cokolwiek znaczą, to wyłącznie takich, którzy i bez tego czczą go czołobitnie i bezkrytycznie. Nie zmienia to faktu, że w miarę, jak coraz więcej ludzi nie poddaje się tresurze okrzykami o bohaterskiej przeszłości Michnika i zaczyna samodzielnie myśleć o tym, co Michnik zrobił, odkąd spomiędzy prześladowanych awansował do establishmentu - coraz powszechniejsza jest świadomość, jak żałosną i szkodliwą rolę odegrał on w III Rzeczpospolitej. Nękanie tych, którzy mówią o tym na głos, nie pomoże mu ukryć prawdy. Powiedzmy sobie szczerze, w porównaniu z tym, jak nękali swych krytyków jego dzisiejsi serdeczni przyjaciele, w rodzaju Jaruzelskiego, Kiszczaka czy Urbana, Michnik ma marne możliwości. A i tamtym się na dłuższą metę nie udało.