Każdy normalny człowiek na miejscu polityków "opozycji totalnej" i jej autorytetów wziąłby na wstrzymanie i usiłowałby wszystkich przekonać, że to wspólny sukces całej Polski, a więc i ich, że "są w ojczyźnie rachunki krzywd", ale nie będziemy prać rodzimych brudów przed gościem, i tak dalej. Narracja, że Trump jest właściwie nikim, "politycznym trupem", do Polski przyleciał tylko odespać "jetlag" przed poważnymi spotkaniami w Niemczech, albo podbudować swe ego, bo to obok Arabii Saudyjskiej jedyny kraj na świecie, gdzie go nie wygwiżdżą, była zbyt absurdalna, by ją Polacy "kupili". Zwłaszcza, że lekceważącym pomrukom i fochom towarzyszyły ze strony salonu sygnały gotowości do natychmiastowej zmiany tonu, gdyby Trump zechciał spotkać się z Wałęsą albo w jakikolwiek sposób potępić rzekome zbrodnie PiS. Podobnie jak w sprawie imigrantów, cały obóz III RP idzie tu frontalnie pod prąd społecznych nastrojów i usiłuje wmówić, czy raczej wkrzyczeć Polakom, że wszyscy, poza nimi, garstką oświeconych, powinni się jako ciemny plebs zamknąć, zawstydzić i ukorzyć przed autorytetami, za sprawą których ostatnie ćwierćwiecze wyglądało tak, jak wyglądało. Mam na to nazwę: "samobójstwo ze szczególnym udręczeniem". Ale dajmy spokój biednym profesorom i redaktorom, miotanym spazmami wściekłości na świat zupełnie nie poddający się ich pouczeniom, dajmy spokój głupiej małostkowości liderów warszawskiej gminy żydowskiej z ich dąsami, że prezydent USA przyszedł pod pomnik nie tego najważniejszego powstania, tylko tego gorszego - szkoda czasu, trzeba uchwycić moment naprawdę historyczny. Istotą wczorajszego wydarzenia nie było to, że prezydent USA, którego poprzednik niedawno jeszcze bredził o "polskich obozach zagłady", powiedział o tragizmie i heroizmie polskiej historii słowa prawdy, na które z takich ust czekaliśmy od kilkudziesięciu lat. Nie jest nią nawet wygłoszony przez lidera światowego mocarstwa krótki manifest konserwatywnej rewolucji. Jest nią projekt "trójmorza". Projekt pokazujący, jak bardzo zmienił się świat w ciągu kilku zaledwie lat. Przyczyną tej zmiany jest przełom technologiczny, dzięki któremu USA z importera ropy i gazu stały się ich eksporterem. Pierwszy skutek tego faktu, to presja na spadek cen, co osłabia pozycję Rosji wobec Zachodu i, co łatwo uchodzi naszej uwadze, wobec Chin. Spadek dochodów i uzależnienie od chińskich zakupów kładzie brutalnie kres marzeniom Putina o odbudowie imperium - wątpliwe staje się nawet, czy ostatecznie uda się Rosji rozbicie Ukrainy. Ponadto nadwyżka surowców energetycznych w oczywisty sposób zmusza USA do szukania nowych rynków zbytu. Wskutek grubego błędu, jaki popełniły w swej bucie Niemcy, ten rynek otworzył się w krajach Europy Środkowej. A Polska stała się kluczem do amerykańskiej ekspansji na nim. Od lat powtarzam, że polityka międzynarodowa to gra, w której ważne są tylko dwa pytania: "co nam możesz zrobić" i "co nam możesz dać". Po raz pierwszy od dawna zdarzyło się, że możemy największemu światowemu mocarstwu dać coś, co jest dla niego ważne. I tylko kompletny idiota albo płatny agent może w tej sytuacji obstawać przy kontynuowaniu polityki opartej na przekonaniu, że Polska jest "brzydką panną bez posagu". Na czym polegał błąd Niemiec? Napisałem już, że na bucie okazanej wobec naszego regionu. A wcześniej - na neokolonialnej pazerności. Pazerność sprawiła, że Niemcy, w interesie swojej gospodarki, bardzo mocno weszli w "politykę klimatyczną". Są tacy, co wierzą, że "polityka klimatyczna" ma sens i służy ratowaniu planety - osobiście uważam ich za naiwnych frajerów, ale przy tej okazji nie będę im tego wyjaśniać. Nawet gdyby założyć, że mają rację, to skutkiem tego "ratowania planety" za pomocą wymuszania limitów emisji CO2 i wciskania "ekologicznych" technologii, które biedniejsi muszą kupować od bogatszych, jest umacnianie dominacji państw rozwiniętych nad słabszymi i zapewniane tym pierwszym ogromnych zysków kosztem tych drugich. W każdym razie, na fali "polityki klimatycznej" Niemcy zobowiązały się zlikwidować u siebie całkowicie energetykę węglową, a że wcześniej, wskutek umiejętnie podsycanej przez KGB eko-histerii zlikwidowały także energetykę atomową (akurat ekologicznie najczystszą, ale próżno tu domagać się logiki), związały się w ten sposób gazowym węzłem na dobre i złe z Rosją. W czym nie widziały nic złego, po pierwsze oceniając kierunek zmian w Rosji z ogromnym optymizmem, a po drugie spodziewając się zysków z reeksportu i ze wspólnego z rosyjskim partnerem trzymania w szachu za pomocą gazowej broni całego regionu położonego pomiędzy "wielkimi narodami" (jak ujął to Władimir Putin w 2009 na Westerplatte). Tak narodził się Nordstream, rura pod Bałtykiem, która co prawda kosztowała pięciokrotnie drożej niż gdyby położyć ja na ziemi (i cały koszt zapłacił podatnik niemiecki, bo Rosjanie "swoją" część inwestycji sfinansowali z kredytu gwarantowanego przez niemiecki rząd) ale pozwalała ominąć należące do Unii kraje bałtyckie i Polskę. A potem Nord Stream 2. Oba wymyślano w błogim przekonaniu, że kraje regionu, nawet gdyby kiedyś doszły w nich do władzy elity bardziej asertywne od tych "okrągłostołowych", nie mają na "wielkie narody" żadnego bata i po prostu grzecznie słuchać i płacić, jak "brzydkiej pannie bez posagu" przystoi. Przez ekrany telewizorów przewinęło się mnóstwo utytułowanych mędrków, starających się nas przekonać, że wizyta Trumpa skłóci nas z Unią (czytaj: z Niemcami) i że w ogóle Polska musi być w sojuszu z USA i Niemcami jednocześnie. Ci, którzy to głoszą, po prostu żyją w poprzedniej rzeczywistości. Pomiędzy USA i Niemcami pojawiło się napięcie, co widać gołym okiem, i nie tylko dlatego, że podeptanie zasad europejskiej solidarności wobec państw naszego regionu otworzyło drogę amerykańskiej ekspansji na rynek surowców energetycznych. Amerykę drażni także niemiecka uległość wobec Kremla (to przecież Niemcy skrytykowały antyrosyjskie sankcję Trumpa za mącenie na Ukrainie, co zresztą nie przeszkadza im obłudnie insynuować Trumpowi jakoby to on miał z Putinem jakieś związki) oraz potężna nadwyżka eksportowa, która jest w USA odbierana jako efekt dumpingu - wynika z faktu, że Niemcy rozliczają się we wspólnej walucie, która jest dużo słabsza, niż byłaby marka, odzwierciedlająca stan gospodarki niemieckiej, a nie średnią z niej i podupadłego południa strefy euro. "Trójmorze", bardzo możliwe, że wymyślone w USA, ale bardzo dla Polski i całego regionu korzystne, to na razie idea terminali i rurociągów, biegnących pionowo z północy na południe, a nie jak te rosyjsko-niemieckie poziomo. Za mało na poważny projekt, mówią niektórzy. Cóż, Unia Europejska też była kiedyś tylko wspólnotą węgla i stali - najdłuższa podróż zaczyna się od jednego kroku, jak mawiali hobbici Za sprawą gazowego kontraktu, który pilotowała wizyta prezydenta USA, oraz "trójmorza", pod które położono podwaliny, staliśmy się nagle krajem, który nie tylko może "coś dać" Ameryce, ale też może "coś zrobić" wspomnianym "wielkim narodom". I - paradoksalnie, ale polityka pełna jest paradoksów - jest to nieoczekiwana szansa na odbudowanie wspólnoty Europejskiej. Wspólnoty, która w ostatnich latach zdegenerowała się i właściwie przestała być wspólnotą, a stała narzędziem dominacji dużych państw zachodnich nad "eurobiedotą" (jak nazwała nasze kraje jedna z niemieckich gazet) czy też "przestrzenia neokolonialną" (to określenie byłego ministra Michała Boniego). Jeśli wewnątrz tej zdegenerowanej, podupadającej organizacji pojawia się nagle realny, wspólny interes łączący 12 państw regionu, 28 proc. Unii, i zaczyna się wskutek tego budować łącząca ich polityczna i gospodarcza siła, to rzecz jasna pierwszą reakcją rzeczników starego porządku jest złość, irytacja, wyparcie - i to właśnie widzimy. Ale prędzej czy później liderzy "starej Unii" będą musieli pójść po rozum do głowy i wyciągnąć wnioski z sytuacji - zarzucić pomysły na "Europę dwóch prędkości", czyli podziału na wyzyskiwane peryferia i wyzyskujące centrum, a wrócić do myślenia wspólnotowego i negocjowania nowego porządku, szanującego nie tylko "wielkie narody", ale i mniejszych partnerów. Paradoksalnie - jeśli Unia jednak przetrwa, będzie to zawdzięczać właśnie Ameryce i Donaldowi Trumpowi.