To nic, że nie udało się Platformie przedłużyć sztuczkami formalnymi procedowania społecznego projektu zakazującego aborcję do stycznia, o co obcesowo zabiegała na komisji. Sukces poniedziałkowych demonstracji uskrzydlił liberalną opozycję i popycha ją do decyzji, która w dłuższej perspektywie musi się okazać zgubna - do skupienia sił na walce o aborcję na życzenie. Widać, że lewicowo-liberalna opozycja napaliła się już na to jak przysłowiowy szczerbaty na suchary, że jest przekonana, iż wreszcie, po jedenastu miesiącach bezskutecznego szukania tematu, który poderwie Polaków do antypisowskiego powstania, temat taki znalazła. Już sypią się wezwania: kobiety, walka trwa! Pokazałyście swoją siłę, zwyciężyłyście, więc teraz idziemy dalej - do walki o pełnię "praw reprodukcyjnych", po pełną liberalizację! Najśmieszniejsze, że bodaj pierwszy rzucił to hasło świeżo nawrócony na aborcjonizm Stefan Niesiołowski. Czy naprawdę jestem taki stary, że już tylko ja jedyny pamiętam, jak przez wiele lat ten obrzydliwy człowiek był totemem uosabiającym w liberalnych mediach "zagrożenie państwem wyznanionym", jak odstawiał świętszego od papieża i gardłował za wsadzaniem do więzień "zwyrodniałych morderczyń własnych dzieci" - co mu zresztą z zabawnym skutkiem cytował ostatnio w RMF Robert Mazurek? Oczywiście, aborcjonizm Stefana Niesiołowskiego mieści się w ogólnej prawidłowości. Pasuje do życia politycznego, zdominowanego przez ludzi, którzy wczoraj pielgrzymowali z ryngrafem do Pinocheta, a dziś krzyczą, że konserwatywny PiS oddala nas od postępowej, tęczowej Europy. Wczoraj darli łacha z "chama z siekierką" i jego "bendem prezydentem", a dziś czczą w kapusiu "Bolku" największego z Polaków i obiecują mu zaoranie IPN wraz z przechowywanymi tam dowodami jego łajdactw. Cóż, można narzekać, można i wymiotować (czasem trudno się powstrzymać), ale innego życia publicznego nie mamy, innych elit politycznych i intelektualnych przez ćwierć wieku Polactwo nie zdołało z siebie wygenerować - i jest to naszą wspólną klęską, która może znowu doprowadzić nas od tego, do czego doprowadziło osiemdziesiąt lat temu równie zdegenerowane życie polityczne II RP. Ale mniejsza o historię - ciekawych odsyłam do swej wciąż dostępnej w księgarniach książki o samobójstwie 1939 i do następnej, szykowanej właśnie do druku, o złowrogim cieniu Piłsudskiego, w którym wciąż wszyscy żyjemy. Tymczasem wróćmy do politycznej bieżączki i tego, co wynika z sukcesów "czarnych marszów". Otóż - moim zdaniem - coś odwrotnego niż sądzi uniesiony tym sukcesem antypis. W swym entuzjazmie popełnia on ten sam błąd, który już raz popełnił po wyborczym zwycięstwie PO w 2007. Tymczasem z wszelkiego rodzaju społecznymi zrywami jest tak, że ci w pierwszych szeregach niekoniecznie odzwierciadlają poglądy tych z szeregów tylnych, a ci z tylnych niekoniecznie się przyłączyli z tych powodów, które najważniejsze są dla grupy, z której się wywodzą organizatorzy i wodzireje całego przedsięwzięcia. Otóż, jeśli jeszcze miesiąc temu proaborcyjne wymachiwanie wieszakami czy demonstracje "dziewuch" na niedzielnych mszach cieszyły się poparciem, delikatnie mówiąc, umiarkowanym, i nagle na protestach mających na transparentach te same hasła - dodajmy, wałkowane w przestrzeni publicznej od ćwierć wieku - pojawia się sto tysięcy ludzi, to zaryzykuję twierdzenie, że nie jest to efekt skokowego, nagłego wzrostu popularności feminizmu i antyklerykalizmu. To znaczyło tylko, że skutecznie udało się nastraszyć znaczniejszą niż wcześniej grupę kobiet, iż religijni fanatycy z PiS chcą ich pozbawić badań prenatalnych, ścigać za poronienia, zabronić ratowania życia kobiety, i Bóg jeden wie, co jeszcze. Pomijam, że całe to strasznie rozhisteryzowanej pani Jandy to były wyssane z palca bzdury (nie mam tak wielkiego szacunku dla intelektu znanej aktorki, by oskarżać ją o świadome kłamstwo - myślę, że ktoś wykorzystał rozbuchane antypisowskie emocje starszej pani i skutecznie ją do opowieści, że ta ustawa zabiłaby ją już dwa razy, podpuścił). Projekt "Ordo Iuris" wciąż wisi w internecie, można też przeczytać go w tygodniku "Gość Niedzielny" i naocznie się przekonać, że "nie ma tam nic szokującego", jak miała odwagę publicznie obwieścić "wypisując się" z protestu aktorka Maja Bohosiewicz - za co zresztą została przez wściekłe aborcjonistki natychmiast oblana najobrzydliwszym i najplugawszym hejtem, ale stało się, ktoś ten balon kłamstwa przekłuł, i to od wewnątrz. Z politycznego punktu widzenia ważne jest, że tak skuteczne nastraszenie publiki rzekomymi potwornościami "pisowskiej" ustawy możliwe było tylko dzięki kompletnej bierności partyjnego pijaru i rządowego agit-propu. PiS nawet nie próbował wyjaśniać, że, po pierwsze, to nie jego projekt, po drugie, w głosowaniu nad przesłaniem go do komisji wszystkie kluby były podzielone (nawet w Nowoczesnej znaleźli się przeciwnicy aborcji!), a po trzecie, jak już pisałem, żadnych szczególnych cudów tam nie ma, a stosunkowo najbardziej kontrowersyjny postulat likwidacji "pochodzenia ciąży z czynu przestępczego" jako przesłanki do legalnej aborcji nie ma za grosz poparcia i szansy, by "przejść" w głosowaniu. Dlaczego tak? Nieudolność, jak wściekają się konserwatywni komentatorzy, czy, mówiąc językiem Klossa, "genialny plan pułkownika Krafta"? Po owocach sądźmy. Pies z kulawą nogą nie pamięta już o spółkach skarbu państwa i "misiewiczach" - jedynej sprawie, która mogła PiS wyrządzić realne wizerunkowe szkody. Prawie niezauważone przeszło to, co naprawdę najważniejsze, CETA, czyli sprzedanie polskich interesów wielkim zachodnim koncernom w zamian za wycofanie się Zachodu z "obrony demokracji w Polsce" (dokładnie tak jak przewidywałem - w tym sensie durnie z PO rzeczywiście przypominają Targowicę, tamci też sądzili, że caryca na ich błagania wkroczyła do akcji, by bronić zagrożonych wolności szlacheckich, a nie by załatwić w Polsce swoje interesy). Debata publiczna wróciła do jałowego sporu ideolo, a lewicowo-liberalna opozycja - do straszenia "państwem wyznaniowym", co już od dawna PiS-owi nie szkodzi. A głównym miejscem budowania opozycyjnej narracji przestaje być TVN, ani nie wraca do tej roli "Wyborcza" - staje się nim "Pudelek". Znaczący jest fakt, że PO, która najpierw głosiła hasło obrony "kompromisu aborcyjnego", z właściwym sobie lawiranctwem przyłącza się teraz do "dalszej walki", o aborcję na życzenie. Dalekosiężny skutek "czarnego prostestu" jest taki, że miejsce KOD zajmą fanatyczki, które lubią same siebie określać mianem "suk", "szmat" czy "cip", a kobiecość sprowadzać do macicy, waginy i miesiączki, jedynym zaś przekazem, jaki potrafią wyartykułować, jest nienawiść. Jak same to ujmują - "wściekłość". Wściekłość ich budzi, gdy ktoś - na przykład taki straszny prawicowiec jak ja, uwielbiający swoją żonę i starający się być jak najlepszym ojcem dla córek, co już musi być dla tych babunów wystarczająco okropne - popodśmiewa się z "czarnego protestu", wrzucając na Twitter zdjęcie modelki w czarnej bieliźnie, ale oczywiście jak bardzo same są chamskie, odrażające i prymitywne, tego nie zauważają. Czy raczej - nie są zdolne zauważyć, bo jak w każdego rodzaju fanatyzmie wmówiły sobie, że są tak straszliwie prześladowane (właśnie tym zdjęciem, na przykład), tak krzywdzone, że kobietom w Polsce dzieje się taka krzywda, że im w ramach "wściekłości" wszystko wolno, ba, im bardziej są prymitywne i agresywne, tym większy im się należy podziw. Otóż większość kobiet, jak sądzę, także tych, które dały się nastraszyć "czarnej propagandzie" i dołączyły do manifestacji, nie czuje się tak bardzo prześladowana. Oczywiście, każdemu zawsze może być lepiej, ale statystyki nie są dla Polski złe - mamy w porównaniu z zachodem Unii najmniej przypadków przemocy wobec kobiet, stosunkowo duży ich odsetek na wysokich stanowiskach i w polityce, a już rekordową ich aktywność w biznesie. A w kwestii "praw reprodukcyjnych", takiej, o jakie walczy lewica, rozkład poglądów wśród kobiet jest taki sam mniej więcej, jak w całej populacji. Tymczasem trudno o lepszy symbol głupoty całego czarnego "tryndu" niż fakt, że ikoną "kobiecego" ruchu stała się Dorota Wellman, będąca jednocześnie reklamową twarzą jednego z tych obozów pracy przymusowej dla kobiet, za jakie w potocznym stereotypie uchodzą dyskonty. W istocie przecież, do walki, żeby nie mnożyli się kalecy i bękarty (jak prostolinijnie wyjaśniła cele inna ikona protestu), wzywa ta sama elita, którą do nieskrywanej wściekłości doprowadza fakt, że program 500 plus pozwolił tylu kobietom rzucić najbardziej niewdzięczną czarną robotę za psie pieniądze, i - jeśli nie ma lepszej - zająć się w poczuciu względnego bezpieczeństwa domem i dziećmi. Co dla wulgarnych wariatek też oczywiście jest czymś straszliwym, ale dla większości Polek - sytuacją pożądaną. Żal mi trochę prolajferów z "Ordo Iuris", którzy zostali przez PiS rozegrani, przeżuci i zostaną teraz przedstawieni jako jacyś wariaci, którzy chcieli być świętsi od papieża (bo PiS w odrzuceniu ich projektu ma przecież "dupokrytkę", jaką jest odmowa poparcia go przez Episkopat), a bodaj nawet jako agentura, szkodząca "dobrej zmianie". Ale cóż, polityka jest zakłamana i cyniczna nie tylko po stronie liberalno-lewicowej. Fundamentaliści katoliccy nie są grupą w wyborczych procedurach znaczącą, a zresztą i tak nie mają dokąd odejść. A straty w umiarkowanym centrum PiS odrobi bez trudu - już sięgnął po broń, której skuteczność już w tym roku pokazał dobitnie - rozdawnictwo socjalne. Paręset milionów rzucone "na odcinek kobiecy", na zasiłki pielęgnacyjne i dla samotnych matek skutecznie zamknie "czarny" ruch w getcie lewicowych redakcji, NGO’sów, korpoludków, agencji reklamowych i studentek genderu. Jedynym, czym ten generalnie korzystny dla "dobrej zmiany" aborcyjny dym trzeba będzie okupić, jest wysunięcie się, na jakiś czas, na pierwszą linię tych odrażających, wściekłych prostaczek wrzeszczących o macicach i waginach. Już zaczynam tęsknić za Mateuszem Kijowskim z jego pocieszną stylówą i jeszcze bardziej pociesznymi przemowami...