Pewnie wszyscy pamiętają, ile się po wspomnianych przed chwilą zdarzeniach wyroiło głosicieli "naukowego światopoglądu", wyśmiewających wiarę w uzdrowienia, cuda nad Wisłą czy gdziekolwiek indziej, pielgrzymki, obrazy, opętania i inne "gusła". Chyba od czasów stalinowskich "pryszczatych" nie mieliśmy takiej erupcji najbardziej zakutego ateizmu i takiego wysypu mędrków, którzy liznęli Darwina czy Oparina i z zadufaniem kpią sobie z wiary w istnienie czegoś, co oni, wielcy profesorowie, na własne oczy przecież widzą, że nie istnieje. Ale ta pogoda dla Środy i Hartmana ma swoje granice. Ta sama "Gazeta Wyborcza", która poświęciła wiele miejsca na wykpiwanie egzorcystów, charyzmatyków i rekolekcji z "afrykańskim cudotwórcą", zamieszcza wywiad, w którym Lech Wałęsa oznajmia ni mniej ni więcej, tylko że w ważnych sprawach nigdy się nie myli, bo podpowiada mu sam Bóg. "Poważnie, nie jestem nawiedzony" - zaznacza Charyzmatyk z Gdańska, a notujący jego mądrości (bo trudno to nazwać "przeprowadzaniem wywiadu") Jarosław Kurski nie ośmiela się tej jawnej interwencji samego Boga w nasze życie publiczne zakwestionować ani miauknięciem, choć od czasu, gdy jego gazeta darła sobie łacha z wiary abp. Hosera w możliwość nadprzyrodzonej interwencji w wojnie bolszewickiej, nie minęły nawet dwa tygodnie. Ale cóż, w przeciwieństwie do kościelnych "guseł" na szczególną Boską opiekę nad Wałęsą istnieją przecież niezbite dowody. Pisała o nich w swej niezwykle popularnej książce Danuta Wałęsowa. W początku lat siedemdziesiątych wiązali koniec z końcem, jak relacjonuje, tylko dzięki temu, że Lechu regularnie wygrywał w "totka" - nie żeby duże sumy, ale często. Potwierdzają to zresztą inne świadectwa, o tych totolotkowych wygranych mówił Wałęsa także swym kolegom z pracy, gdy go pytali, skąd w jego domu różne niedostępne wówczas zwykłym robotnikom luksusy, w rodzaju na przykład telewizora. Pani Danuta rozprasza przy tym niezbitym argumentem wątpliwości niedowiarków, wskazujących na czasową zbieżność, że wygrywać w "totka" zaczął Wałęsa akurat wtedy, gdy SB zarejestrowała go jako Tajnego Współpracownika "Bolka", a urwały się owe wygrane jak raz w momencie wyrejestrowania. Otóż to właśnie, cytuję prezydentową z pamięci, jest dowodem nieskończonej mądrości Bożej, że dawał Lechowi wygrywać wtedy, gdy naprawdę tych pieniędzy potrzebował. A potem, choć gra regularnie do dziś, nigdy nic nie wygrał, bo już nie potrzebuje pieniędzy, po prostu. Nie dziwota, że przed tak oczywistym cudem redaktor Kurski i jego kamanda "upadają na twarzy", bo to nie jest jakieś tam murzyńskie wskrzeszanie zmarłych, to święte objawienie platformerskiego "Got mit uns". Skoro to sam Bóg kazał Wałęsie obalić rząd Olszewskiego, wspierać "lewą nogę", przygarniać najgorszego sortu esbeków, a nawet podawać nogę Kwaśniewskiemu, to i z boskiego natchnienia płyną niechybnie wypełniające wspomniany wywiad przestrogi i napomnienia, jakie to plagi sprowadzi na Polskę PiS. Jak to pisał św. Paweł - któż przeciwko nam? To znaczy, nim? No cóż, wiara w "Bolkowy" cud totolotkowy to niejedyny dowód żelaznej konsekwencji środowisk zwanych potocznie salonem (choć do prawdziwego Salonu mają się one jak przysłowiowa izba wytrzeźwień do Izby Lordów). Nikt nigdzie ani słowem nie zakwestionował w polskich mediach argumentu Johna Kerry’ego, że skoro Al Assad uniemożliwia inspektorom ONZ zbadanie sprawy, zaciera ślady, mataczy i niszczy dowody, to można uznać za udowodnione, iż to on dopuścił się tej zbrodni. Powtórzyli jego słowa bez sprzeciwu nawet gwiazdorzy TVN i "Gazety Wyborczej", a przecież, jak się nad tym zastanowić - od logicznych skutków zgody na argument "kto niszczy dowody, tym samym dowodzi swej winy" skóra cierpnie. Jak w takim razie rozumieć fakt, że Władimir Putin zniszczył wszystkie dowody i ślady, które mogłyby wyjaśnić katastrofę w Smoleńsku, i konsekwentnie odmawia oddania Polakom wraku? Jak w takim razie rozumieć fakt, że to właśnie Wałęsa jako ostatni miał w ręku oryginalne dokumenty sprawy "Bolka" i nigdy ich nie oddał do archiwum? Żeby było śmieszniej, jednocześnie z obwieszczeniem boskiego współsprawstwa heroicznych czynów Wałęsy ta sama gazeta urządziła kilkudniowy hejt pod hasłem "sekta smoleńska widzi na szybie ducha Kaczyńskiego". Jest to pouczający przykład, jak działają janczarzy Michnika. Otóż w kamienicy, gdzie kiedyś mieszkali Lech i Maria Kaczyńscy, jeśli dzień jest słoneczny, cień gzymsu układa się na oknie w sposób łudząco podobny do profilu nieżyjącego prezydenta. Sfotografowała to dziennikarka "Gazety Polskiej Codziennie" i wrzuciła zdjęcie na Twittera. Nie sugerowała bynajmniej, ani ona, ani nikt inny, by rzecz była czymś więcej niż pięknym symbolem, by na Powiślu pojawiał się duch czy w ogóle działo się cokolwiek nadprzyrodzonego. Nie musiała - psiarnia z Czerskiej poczuła krew i bez jakichkolwiek skrupułów przystąpiła do kolportowania bredni o "objawieniu" czy "cudzie", pisowskich pielgrzymkach ustawiających się jakoby pod oknem, rzuciła się przypominać różne dawne wypadki pojawiania się plam na szybach czy świecenie wieżyczek kościelnych... Oczywiście poświęcając sprawie wiele miejsca, nigdzie nie podała żadnego konkretu, ani razu też nie zwróciła się o wypowiedź do dziennikarki, która zdjęcie wrzuciła do sieci. Michnikowszczyzna wie doskonale, że zręcznie wymyślone kłamstwo jest niedementowalne. Choćby nie wiem jak niezbicie udowadniano, iż rzecz jest wyssana z palca, to na tych, którzy chcą ją powtarzać, gdy raz podchwycą, żadne dementi nigdy już nie zadziała. Lądowanie kosmitów w Rosswell, cztery tysiące Żydów, którzy nie przyszli feralnego dnia do WTC, maybach ojca Rydzyka - to jest klasyka takiego "faktoidu", niezniszczalnego wiarą tych, którzy go potrzebują do utwierdzenia się w swoim zacietrzewieniu. Czerska i jej "autorytety" niechybnie nie ominą teraz żadnej okazji, żeby kiedy tylko można wrzucić szyderczą wzmiankę o "cudzie Kaczyńskiego", choć takowego nigdy nie było. Co nie przeszkodzi im dziwną zmową milczenia okrywać cud totolotkowy Wałęsy, choć ten miał miejsce niewątpliwie. I - co więcej - jeśli jeszcze nie jesteście przekonani, to podam wam kolejny niezbity dowód działania w tej sprawie sił nadprzyrodzonych. Otóż idę o każdy zakład, że gdy ktoś zapragnie należycie, kanonicznie cud Wałęsy udokumentować, na użytek urządzanego mu już dziś procesu beatyfikacyjnego, to dowie się, że w archiwach trójmiejskiego Totalizatora coś się takiego cudownego porobiło, że nie można tam znaleźć śladu bodaj jednej wygranej wypłaconej w latach 1970-1976 ob. Wałęsie Lechowi. Albo, co jeszcze bardziej prawdopodobne, że te archiwa w ogóle zniknęły! W cudowny sposób zniknęły, tak jak zniknęły bez śladu wszelkie inne dotyczące św. Lecha archiwa, z gdańskie stoczni, ze szkoły, nawet dokumentacja z przychodni zakładowej. Podobno nawet są świadkowie, którzy widzieli, jak rzeczone teczki na anielskich skrzydłach ulatywały do nieba, nucąc muzykę z najnowszego filmu Wajdy. Rafał Ziemkiewicz