Weźmy taką na przykład ustawę dezubekizacyjną. Może i nie jest domyślana do końca, niektórych krzywdzi, a wielu tych, którzy najbardziej zasłużyli na karę, nie dosięga, bo przy pewnym sprycie i układach można ją obejść. Ale najważniejszym skutkiem jej uchwalenia były protesty byłych esbeków i milicjantów, które wykreowały na jedną z twarzy antypisu emerytowanego pułkownika Mazgułę. Demonstracja krzepkich, zadowolonych z siebie ubeków, którzy poszli na emerytury kilkanaście lat wcześniej i latami pobierali świadczenia kilkakrotnie wyższe od przeciętnego obywatela, nie może oczywiście przeciętnego obywatela nie wkurzać. A z kolei opozycja, odwołująca się do tradycji Okrągłego Stołu - którego to dilu ubeckie przywileje były istotną częścią - nie mogła w ten czy inny sposób oburzonych postmundurowych nie wesprzeć. Choć, przyznam, na taką głupotę, jaką wykazał się Mateusz Kijowski wciągając Mazgułę i parę innych, mówiąc delikatnie, mało poważnych osób na listę sygnatariuszy apelu o "wymówienie posłuszeństwa tej władzy", nawet w najśmielszych snach nie mógł prezes Kaczyński liczyć. Chyba że pan z kucykiem jest jego tajnym agentem, co wydaje mi się z każdym tygodniem coraz bardziej prawdopodobne. Na kolejne ruchy PiS patrzeć trzeba nie jako na politykę faktów, rozwiązywania realnych problemów czy jak to nazwać, ale jako na polityczny pijar. Ustawą dezubekizacyjną wciągnięto lewoliberalną opozycję na grunt dla niej grząski i niewygodny. Podobnie było - chyba już to opisywałem - z dodatkiem dla matek rodzących chore dzieci. Żadnej sprawy nie załatwił, ale oczywiście, jak to było do przewidzenia, antypis nazwał go "trumienkowym", poszedł w chamskie dowcipasy i hejt na kaleki. I raz jeszcze podkreślił to, na czym PiS najbardziej zależy, że władza jest po stronie biednych i krzywdzonych, a opozycja - sytych i pełnych pogardy dla "człowieka prostego". Dlaczego PiS ciągle prowokuje kolejne konflikty, nad czym ubolewają jego co bardziej samodzielni myślowo sympatycy? Bo z pierwszego roku rządzenia wyciągnął wniosek, że mu to wychodzi na dobre. A co najmniej nie szkodzi. KOD od roku pajacuje na ulicach, Agnieszka Holland czy Włodzimierz Cimoszewicz gardła zdzierają co dnia udzielając nowych antypisowskich wywiadów, tzw. wiodące media (choć po obcięciu reklam spółek Skarbu Państwa i urzędowych prenumerat raczej należy je już nazywać "więdnącymi mediami") co dnia zachłystują się oburzeniem - i nic. A jeśli coś, jak z "czarnym protestem", to wystarczy jeden szybki myk, żeby sprawę uciąć, zgasić i przenieść spór na inne, wygodniejsze dla władzy pole. Jeśli można było jeszcze mieć jakieś wątpliwości, to zapowiedź wymówienia przez rząd "konwencji antyprzemocowej" powinna je wszystkie rozwiać definitywnie. Z praktycznego punktu widzenia nic to nie zmieni, ale wyprowadzi znowu na ulice fanatyczne, wulgarne baby z "dziewuch" i innych feministycznych jaczejek. Żeby przypadkiem normalna większość społeczeństwa nie zapomniała, kto tę władzę tak usilnie zwalcza. Oczywiście, przypadkiem ta czy inna inicjatywa może być słuszna - akurat z dezubekizacją czy konwencją "antyprzemocową" tak właśnie jest - ale nie to jest przyczyną jej forsowania. Są przecież i inne pomysły, które dopina się szybko, bez rozgłosu, na nocnym posiedzeniu komisji czy całego Sejmu, tak że "więdnące media" nawet nie zdążą sprawy rozkręcić. Na tym właśnie polega sztuka politycznego picu. Nie ma w tym nic nowego, poza faktem, że teraz uprawia tę sztukę PiS. Przez osiem lat robiła to PO. Główny pijarowiec Tuska miał nauczać jego ludzi, że "Kaczyński to małpa w klatce", i trzeba co i raz kopać w tę klatkę, żeby małpa się po niej miotała, wrzeszczała i straszyła ludzi. Ileż było takich kopnięć! Ot, choćby wtedy, gdy w kampanii wyborczej PO, po latach upierania się, że Smoleńsk ma już swój pomnik na Powązkach i innego w Warszawie być nie może - nagle, z własnej inicjatywy, przegłosowała budowę w stolicy pomnika smoleńskiego. Wszelako nie na Krakowskim Przedmieściu, ale w zaułku przy ulicy Focha, za pętlą autobusową, na placyku pod śmietnikiem. W oczywisty sposób chodziło o jedno - wkurzyć Kaczyńskiego, sprowokować, żeby medialna orkiestra mogła zarzucić Polaków przekazem: a ten oszołom ciągle o Smoleńsku, no i proszę, ma ten pomnik, i też mu mało, ciągle się awanturuje, ciągle niezadowolony! Akurat wtedy już się nie udało, bo Kaczyński w końcu zrozumiał mechanizm gry PO, przyjął do wiadomości, na czym ona polega i nauczył się prowokacje ignorować. Dziś widzimy, że nie tylko - nauczył się także samemu w analogiczny sposób opozycję rozgrywać. Siłą władzy jest to, że to ona narzuca tzw. agendę - opozycja może tylko reagować, a inicjatywa strategiczna to przecież połowa zwycięstwa - przyzna każdy, kto ma o tym elementarne pojęcie. W ogóle, historia ćwierćwiecza III RP to historia wzajemnego uczenia się przez kolejne siły polityczne od swoich przeciwników tego, co w każdym z nich było najgorszego. Z jakiegoś powodu swoich zalet uczestnicy tej gry nie kopiują, ale wady - jak najbardziej. Tusk, ponieważ jechał na emocjach establishmentu i mas aspirujących do niego, wyznaczał na pogardzanych pariasów grupy postrzegane jako zagrażające porządkowi - kibiców na przykład. Kaczyński uderza w nachapane establishmenty. To oczywiście istotna różnica. Ale mechanizm rządzenia jest ten sam. Trzeba być idiotą, by mówić, że "to, co się dzieje w państwie", jak powtarzają kodomici, niezdolni swych dusznych żalów wyrazić żadnym konkretnym zarzutem, jakoś znacząco się dziś, po podwójnych wyborach 2015 roku, różni od tego, co się działo przed tymi wyborami. Dla jednych te słowa będą usprawiedliwianiem PiS, dla innych oskarżaniem go, dla mnie są po prostu stwierdzeniem faktu. Zasadniczo jest jedna różnica. Tusk biegł donikąd, kupował czas dla samego kupowania czasu, jedynie z perspektywą dalszego awansu, do Europy, i bycia - jak to ujmowali przy ośmiorniczkach jego współpracownicy "daleko od tego syfu". Kaczyński wierzy w swój plan, i wierzy, że taki plan musi być wprowadzony poza świadomością ludzi, bo ci nie zrozumieją i będą przeszkadzać. Wielokrotnie przecież pisałem, że jest to człowiek z tej samej umysłowej formacji co na przykład Michnik, i tu właśnie to widać: tak samo przecież wprowadzano na początku III RP "reformy", "nic im nie będziemy mówić", odwrócimy uwagę, a potem zobaczą, jak jest dobrze, i wtedy będą nam wdzięczni. "Patrz na istotę rzeczy, a nie na przedstawienie" - uczył Wielki Szu. Takie to proste, a tak trudne do zrozumienia nawet (rzekłbym: zwłaszcza) dla ludzi, którzy uważają się za intelektualistów. Polityka ma w Polsce swoją warstwę "zarządzania emocjami", na której skupia się 99,8 proc. uwagi mediów i występujących w nich polityków - i swoją warstwę realną, realizowania przez światłe elity w zamkniętych gabinetach, tego, co naprawdę ważne. W ten sposób da się administrować. Natomiast nie da się wprowadzać wielkich, zmieniających społeczeństwo zmian. Nie da się "zrobić coś dla Polaków, ale nic z Polakami", robić Polakom dobrze wbrew nim samym, czy w tajemnicy przed nimi. Ale tego wspomniana formacja umysłowa, która wydała Geremka, Michnika, Balcerowicza, a także Kaczyńskiego, zwyczajnie nie rozumie i pewnie nie zrozumie już nigdy.