Stonesi byli po stronie rebeliantów, kontestowali tradycyjny model społeczeństwa, byli sztandarem buntowników. A potem, od połowy lat 70., ich alibi. Ale zawsze byli w mainstreamie lewicowo-liberalnym, tym który ma decydujące wpływy w Europie Zachodniej, ba, spokojnie można uznać, że są głosem tego mainstreamu. Najpierw zbuntowanej młodzieży, potem, gdy dorosła, zarabiającej, ale przecież wciąż pamiętającej za czym byli i przeciwko czemu. W latach 60. byli przeciwko wojnie w Wietnamie, a po upadku Muru Berlińskiego pojechali do Vaclava Havla. Marginesu do dywagacji, po której stronie mają serce, nie ma. "Sympathy For The Devil" - zgorszy każdego purytańskiego katolika, "Brown Sugar" - walczącego z narkotykami policjanta, a "Gimme Shelter" - zachwyci lewicowego pacyfistę. I na tym skończmy rozważania o bieżącej polityce, bo The Rolling Stones zbyt pięknie grają, by psuć sobie radość z ich słuchania. Nawet teraz. Byłem na ich warszawskim koncercie, widziałem i słyszałem, więc wiem co piszę. Ech, kto mógłby uwierzyć, że nie będzie to sentymentalne spotkanie, tylko show? Że takie dziadki potrafią tak ostro zagrać? Bo nazwać ich dinozaurami to pójść na łatwiznę. Charlie Watts urodził się w roku 1942, Mick Jagger za parę dni będzie 75-latkiem, <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-jaroslaw-kaczynski,gsbi,3" title="Jarosław Kaczyński" target="_blank">Jarosław Kaczyński</a> to przy nich młodzieniaszek. A tymczasem Jagger biegał i skakał po scenie, Keith Richard i Ronnie Wood grali jak natchnieni, a Charlie Watts z kamienną twarzą wybijał rytm. Skąd mają na to siłę? Przecież nie grają dla pieniędzy, są milionerami, mogliby gdzieś pod palmą wygodnie odpoczywać. Charlie Watts mówił, że po każdej trasie mówi sobie, że to absolutnie ostatnia, ale potem ulega Mickowi i Keithowi. I czerpie od nich energię. U Ronnie Wooda niedawno zdiagnozowano nowotwór. Ale odmówił leczenia, bo jak pójdzie na chemioterapię, to straci włosy. Oni wszyscy wyglądają, jakby mieli nie po siedemdziesiąt, a po sto siedemdziesiąt lat, i jakby chcieli zagrać na nosie wszystkim fanom zdrowego trybu życia. Bo pili, palili, imprezowali całe życie, i nic. Co sprawiło, że wciąż są na chodzie, że na ich koncerty przychodzą setki tysięcy fanów? Cztery pokolenia? Bo byli w Warszawie i ci z peselem zaczynającym się na 4, i nastolatki... OK. Na pewno to świetna muzyka. Stonesi sprzedali ponad 250 mln egzemplarzy płyt, zarobili setki milionów dolarów, są autorami kilkudziesięciu wielkich hitów. Grają prawdziwego rocka, zawsze ostro, zawsze głośno, bezkompromisowo. Ale jest w nich coś jeszcze. Jest nasz świat. Jego historia. Zaczynali w roku 1962. Świat przedzielony był żelazną kurtyną, Afryka i Azja dopiero zaczynały wychodzić z epoki kolonialnej, W Moskwie panował Nikita Chruszczow, w Warszawie Władysław Gomułka, we Francji Charles de Gaulle. Do epoki "dzieci kwiatów", do epoki buntu, było jeszcze daleko. A oni ten bunt zapowiadali. To był głos pokolenia, które nie chciało zachwycać się opowieściami o minionych bohaterach, nie chciało żyć w gorsecie zastygłych społecznych norm. Więc gorszyli. Było najbardziej dzikim zespołem w Londynie. A potem, gdy wybuchła rebelia "dzieci kwiatów", byli symbolem buntu. A ich "(I Can't Get No) Satisfaction" hymnem zbuntowanego pokolenia. No to pytanie jest, dlaczego nie podzielili losu kapel tamtego czasu, tylko przetrwali? Przecież niewiele lepiej się prowadzili, jeden z liderów, Brian Jones, już po odejściu, utopił się w basenie, w swojej willi. A im się udało, choć z uzależnionym od narkotyków Keithem Richardem tygodniami nie było kontaktu. Może dlatego, że przyjęli lekcję realizmu? "Tak, to tylko rock and roll, ale to lubię" - śpiewał w połowie lat 70. Mick Jagger, i to był nowy hymn jego pokolenia. O.K., już się nie buntujemy, wiemy, że w bogatych społeczeństwach Anglii i USA nie ma na to szans, zaczynamy awansować w korpo, zarabiać pieniądze, ale wciąż kochamy swoją muzykę, i mamy swoje marzenia. I tego nie oddamy. Więc Mick Jagger, który nauki pobierał na prestiżowym London School of Economist rozbudował finansowe imperium The Rolling Stones, z jego charakterystycznymi elementami. Z jęzorem, zaprojektowanym przez Johna Paschego, z własną wytwórnią, z pojawiającymi się, co parę lat, nowymi hitami. No i z wielkim koncertowym show. Bo jeśli chodzi o koncerty, o show-business, nikt z The Rolling Stones nie ma szans. Nikt nie potrafi zagrać w ich lidze. Bo są dwa-trzy razy drożsi od innych najdroższych, i regularnie ściągają setki tysięcy fanów. I grają tam gdzie chcą. Na plaży Copacabana dla pół miliona. W Hawanie, dla setek tysięcy. W Pradze, dla Vaclava Havla, świętując obalenie Żelaznej Kurtyny i zjednoczenie Europy. Widownia przychodzi , żeby się bawić, żeby wzruszyć się przy wielkich hitach swojej młodości, trochę ze snobizmu, z przymusu obecnej pop-kultury, bo trzeba być tam, gdzie coś ważnego się dzieje... Oto rock, który nie jest już "muzyką młodzieżową", ale jest dla wszystkich. Oto też symbol zachodniego świata. Faceci, którzy są nie do zdarcia, którzy upadali i się podnieśli, którzy grają rocka. I którzy wierni są swej nazwie. Jest angielskie powiedzenie "a rolling stone gathers no moss", co na polski można przełożyć: "toczący się kamień mchem nie porasta". No, ci panowie, na pewno mchem nie obrośli... Wciąż - i to też charakterystyczne dla tej generacji - im się chce. Warszawa była ostatnim przystankiem na trasie wielkiego tour "No Filter". Ostatnim, więc można było śmiało zakładać, że to będzie ostatni koncert w historii The Rolling Stones, bo trudno przecież przypuszczać, że będzie im się chciało, przed osiemdziesiątką, jeździć po świecie i grać. Ale po tym co zobaczyłem w Warszawie, jak się ruszali i z jakim zapałem grali, już nie jestem tego pewien. Zagrają jeszcze nie raz. Zresztą publiczność żegnał napis: "Do zobaczenia wkrótce".