Błyskają ostatnie flesze, kamerzyści wciskają guzik "Off", reporterzy wychodzą, prezydent mówi "To może Drodzy Państwo zdejmiemy marynarki?". Premier - z uśmiechem - "Nie śmiałem proponować, ale skoro gospodarz....". Prezydent rozluźnia krawat, wzdycha głęboko "No to do roboty, tematów co niemiara, ale mam dziś dla Państwa nieograniczony czas. Pani Ewo - to do minister zdrowia - proszę niech Pani zacznie..." No nie, aż tak naiwny nie byłem, by wyobrażać sobie, że Rada Gabinetowa mogłaby być areną prawienia sobie duserów i umizgów na linii prezydent-rząd. To - nawet dla miłośników politycznego pokoju i państwowców - byłaby mała przesada. Żywiłem się jednak nadzieją, że kiedy rządzący pozbywają się oka mediów, to potrafią ze sobą porozmawiać normalnie. Porozmawiać, a nawet "pogadać" (to słowo - jak wiedzą czytelnicy stenogramu wydało się prezydentowi na tyle nieodpowiednie, że za jego użycie obsztorcował Ewę Kopacz). I że potrafią darować sobie, nieznośne na dłuższą metę, wrażenie, że żyją tylko po t,o by okazywać sobie wyższość i demonstrować antypatię. Lektura dokumentu, który w sobotę wyciekł do mediów (mam podejrzenia skąd, ale zachowam je dla siebie) boleśnie odziera z takich złudzeń. Zapis 45 minutowego dialogu (o ile można dialogiem to nazwać) jest potwierdzeniem podejrzeń, że kohabitacyjna żółć po dziurki w nosie wypełnia pory skóry obu nadętych stron i że o normalnym dialogu między Małym a Dużym Pałacem nie ma co marzyć. Kto jest winien tego, że Rada Gabinetowa toczyła się tak, a nie inaczej? Mam poczucie, że obie strony. Choć z lekką przewagą prezydenta, który przez cały jej czas zachowuje się tak, jakby doskonale wiedział, że stenogram posiedzenia zostanie upubliczniony. Stara się więc uważać na każde słowo i raczej wypunktowywać rządowe braki, słabości, mielizny i i nieprzygotowania do odpowiedzi na swe pytania, niż rzeczywiście domagać się klarownego responsu. W dodatku na dobry początek obwieszcza ministrom "Tylko szybko, bo nie mam dla was czasu". Tak jakby nie można było zaplanować posiedzenia w takim terminie w którym prezydenta nie będą goniły nominacje sędziowskie czy profesorskie. Ministrów gonił czas, nie chcieli (nie umieli?) odpowiedzieć na dość konkretne pytania prezydenta, a w dodatku najwyraźniej ciążyła nad nimi potrzeba zademonstrowania tego, kogo uważają, za swego szefa. Pytani, zwracali swe błękitne oczęta ku Donaldu Tusku (że tak polecę Ziobrą) i czekali czy ten raczy wyznaczyć ich do odpowiedzi. Co jest o tyle śmieszne, że radzie gabinetowej przewodniczy jednak prezydent, więc - skoro on prosi o odpowiedź właściwego ministra - to ciężko wykręcić się sianem i powiedzieć "a to nie ja - to kolega". Smętny prezydent, Tusk złośliwiący, że "czasy się zmieniły", Ewa Kopacz manifestująca, że prezydentowi odpowiada, bo musi, poczucie, że nikt tu z nikim dobrze się nie czuje i marzy, by "mieć to z głowy". Niby nic w tym wszystkim nadzwyczajnego. Ot taka szara, polityczna i skrzecząca rzeczywistość, ale może z racji nastroju ostatnich dni, może z powodu pogody i wiecznego półmroku myślę sobie, że smutne to wszystko, oj smutne.... k.piasecki@rmf.fm