Uważam, że pytanie obywateli o kwestię tak trudną, a zarazem wymagającą tak fachowej wiedzy, jest bezsensowne, a autorom pomysłu referendum, jeśli przyświeca jakikolwiek cel, to jest to chęć ułatwienia sobie kampanii wyborczej do europarlamentu. Obecny kryzys jest dla Polaków niczym przyspieszony kurs ekonomii. Na rodzinnych przyjęciach dyskutuje się o kursach franka szwajcarskiego, w korytarzowych czy palarnianych rozmowach w pracy o tym, czy warto uciekać z funduszy inwestycyjnych, czy lepiej poczekać na odbicie giełdy, a i mnie samemu - choć nie jestem jakimś nadzwyczajnym fanem gospodarki - zdarzyło się debatować ostatnio o tym, jaka jest struktura własnościowa banków Europy Środkowo-Wschodniej. Opcje, przewalutowania, spready, swaty..., nagle stały się tematem numer jeden mediów, w których do niedawna królowały dyskusje o tym, czy można pytać o homoseksualizm prezesa, albo o przodków z KPP. To, że stajemy się trochę bardziej ekonomicznie oblatani, nie oznacza jednak, że od razu staniemy się ekspertami, którzy będą umieli odpowiedzieć na pytanie jakiegokolwiek euro-referendum. To, kiedy wejść do europejskiej strefy walutowej, naprawdę nie jest sferą, o której decydować powinni obywatele. Tu trzeba twardej wiedzy, dokładnego przyjrzenia się skutkom wprowadzenia euro w innych krajach, bilansu zysków i strat, którego żaden przeciętny obywatel nie jest w stanie dokonać. I dlatego pomysłowi referendum mówię moje małe, ciche, ale stanowcze "nie". Nad ideą wejścia do euro-strefy od ponad pół roku wisi pech. A wszystko przez to, że dostała się biedaczka w tryby politycznego marketingu i jest w nich bezlitośnie obracana. Nagłe i nieoczekiwane ogłoszenie przez Donalda Tuska, że jego rząd wprowadzi nas do krainy euro-szczęśliwości już w 2011 roku, sprawiło, że ze sfery debat ekonomicznych temat przedarł się na pierwszą linię frontu politycznego i natychmiast doczekał się kontrataku z wrażych okopów. Mogłoby być inaczej, gdyby premier rozegrał tę batalię inaczej. Gdyby zaczął od spotkania z opozycją i pozwolił na to, by euro stało się - podobnie jak przed laty wejście do Unii i NATO - zgodnym wyborem wszystkich dużych sił politycznych. To - trudno przypuszczać, by przypadkowe - zaniechanie było grzechem pierworodnym, który sprawił, że dziś w sprawie euro jesteśmy politycznie w powijakach. Bo PiS wyczuł pismo nosem i zażądał referendum. Bardzo dla siebie wygodnego, bo przeciwko euro łatwo wyciągnąć argumenty tych nacji, które wspominają, jak to po rozstaniu z lirami, drachmami czy markami musiały płacić więcej za kawę na rogu, czy bagietkę w piekarni. Nic tak dobrze nie robi rozhuśtaniu publicznych emocji jak straszenie, a na koniku euro-lęku PiS bardzo pewnie dojechałby do przyzwoitego wyniku w najbliższych wyborach. Platforma, gdy dostrzegła to niebezpieczeństwo, też zmieniła ton i natychmiast zaczęła wytaczać anty-referendalne armaty, choć wcześniej o tym pomyśle wyrażała się bez większego obrzydzenia. I oto dziś mamy dwóch przeciwników, którzy twardo upierają się przy swoim, szansy na porozumienie między nimi nie widać, a w tej sytuacji wizja tego, że w dającej się przewidzieć przyszłości znajdzie się większość, która zmieni konstytucję i rzuci Polskę w euro-ramiona, stają się coraz bardziej mgliste. Konrad Piasecki