Odłóżmy to na bok. Ważniejsze jest coś innego - dlaczego dziś, osiem lat po 10 kwietnia 2010, katastrofa smoleńska tak bardzo Polaków dzieli? Przecież był czas, gdy łączyła. Splecione szaliki kibiców Cracovii i Wisły były tego symbolem. Dziś jest inaczej, z jednej strony będziemy mieli oficjalny pochód, ochraniany kordonami policji, kilometrami barierek, z drugiej Obywateli RP z białymi różami. Dwie Polski. Dlaczego nie razem? Bo tak naprawdę, nikt nie chciał razem. Nikt nie chciał tej jedności, a jeżeli o niej mówił, to tylko na pokaz. Smoleńska wyprawa Lecha Kaczyńskiego organizowana była w kontrze do wcześniejszej wizyty Donalda Tuska, to był czas przygotowań do kampanii wyborczej, i bezwzględnej walki premiera i prezydenta. Powiedzieć, że w tej walce były brutalne faule, to nic nie powiedzieć. Potem, po katastrofie, żałoba mogła połączyć... Myślałem wtedy, że pięknym gestem byłoby pogrzebanie ofiar w jednej mogile, razem. Lecieli razem, chcieli tam być, niech wspólnie spoczywają. Niech kontynuują lot... Późniejsze ekshumacje pokazały, to dodawanie rąk, odejmowanie nóg, że ciała były tak rozczłonkowane, że nie było możliwości, żeby dokładnie pozbierać. Trumnę Lecha Kaczyńskiego w wawelskiej krypcie otwierano bodajże dwa razy, by coś dokładać, coś wyjmować. Więc - wspólna mogiła! Wiedziałem, że byłem w tym pomyśle sam jak palec, ale przecież proponować można. Wtedy wszyscy musieliby składać wieńce razem... Wszystkim! Ale nie było na to szans, każdy zabrał swoją trumnę, prezydent i prezydentowa pojechali na Wawel, już było wiadomo, że będzie gra. Te wszystkie podziały na zwolenników i przeciwników krzyża na Krakowskim Przedmieściu, na tych, którzy wierzą, że był zamach i tych, którzy z tej wiary się śmieją, to już była konsekwencja tamtych decyzji. Że jest osobno. "To wasza wina! Zabiliście mi brata!" - takie słowa, według relacji Radosława Sikorskiego, miały paść z ust Jarosława Kaczyńskiego, gdy dowiedział się o katastrofie. Może tak było, może nie, ale echo tych oskarżeń brzmi do dziś. Szybko okazało się, że są ofiary różnej kategorii. Że główna - to Lech Kaczyński i jego żona, potem - jego współpracownicy, ważne postaci PiS-u, a potem cała reszta. Spotkania przed Pałacem Prezydenckim przekształciły się w partyjne wiece, zamiast chwil zadumy musieliśmy oglądać plakaty z wyrysowanymi szubienicami, głową zdrajcy w ruskiej czapce itd. I słuchać różnych okrzyków... Nawet ten krzyż.... Mówiono, że przynieśli go harcerze... Potem dopiero okazało się, że to byli owszem, harcerze z ZHR, ale i działacze PiS, dziś obaj kierują Polską Grupą Zbrojeniową. Żałoba została więc "zagospodarowana" politycznie. I nadano temu odpowiednią treść. Że zdrada o świcie, że zamach. A przecież pod Smoleńskiem to była katastrofa, a nie zamach! To nie jest kwestia wiary, tylko braku jakiegokolwiek dowodu, że mógł być. Oczywiście, można mówić, że zapisy czarnej skrzynki są sfałszowane, że bomby były rozmieszczone albo w skrzydle , albo w salonce, itd., że były niewykrywalne, ale to wszystko będzie fantazją. Myślę zresztą, że kierownictwo PiS wiedziało od początku, że zamachu nie było, że to był nieszczęśliwy wypadek... Ale obciąża go coś innego. Otóż, spiskowe teorie to rzecz w dzisiejszym świecie, jakby tu powiedzieć, normalna. One nieustannie się pojawiają. Lecz zawsze są jakąś niszą, nigdy poważni politycy i poważni publicyści na nie się nie powołują, uważając - niebezzasadnie - że straciliby wśród wyborców powagę. A tu nastąpiło coś innego - główna partia opozycyjna uczyniła z teorii o zamachu swój polityczny transparent. To musiało zdemolować debatę publiczną - skoro poważni politycy mówią, że był zamach, i trzeba tylko ustalić jego szczegóły (bo sprawcy też zostali wskazani), to jak mają zachować się zwykli zjadacze chleba? Tak narodziła się religia smoleńska. Religia z zasady wyklucza innych. Tych, którzy nie wierzą. Oni są w oczach wierzących ułomni, niepełnowartościowi. Trzeba ich nawracać. Poza tym, religia ma swoich kapłanów. Im wierzy się szczególnie, oni przekazują prawdy wiary, mówią co słuszne, a co nie. No i jeszcze religia musi mieć swoje obrzędy i symbole. To mogą być świątynie, święte gaje, święte drzewa, krzyże przydrożne, posągi, pomniki... Religia smoleńska pozwoliła Jarosławowi Kaczyńskiemu przetrwać osiem wyborczych porażek, utrzymać jedność prawicy, wygrać wybory. I trzymać partię w posłuchu. A opozycję mieć w pogardzie. Ona kazała walczyć o krzyż na Krakowskim Przedmieściu, uważać Lecha Kaczyńskiego za najwybitniejszego polskiego polityka, no i stawiać mu pomniki. Awantura w Warszawie o pomnik ofiar katastrofy, i sam pomnik Lecha Kaczyńskiego, z tego właśnie wynikała. Ten pomnik ofiar, który PiS odsłania, tak naprawdę będzie pomnikiem nie ofiar, a PiS-u, jego siły, jego możliwości. Oni go stawiają dla siebie, żeby symbolicznie podkreślić swoje panowanie. Swoją wyższość. Władza tak ma. Pomnik generałów-zdrajców, którzy zostali zabici w Noc Listopadową przez zbuntowanych podchorążych (stał niedaleko obecnego pomnika smoleńskiego) był symbolem panowania Rosji na ziemiach polskich. Podobnie jak i zbudowany w jego miejscu sobór Aleksandra Newskiego, który nie przetrwał nawet 15 lat, bo po odzyskaniu niepodległości został rozebrany. Swoje pomniki miała też PZPR. Ich los pokazuje, że owszem, gdy jest siła, można monument zbudować, postawić. A gdy sił brakuje? Ile w Polsce jest pomników, pamiątkowych tablic, obelisków? To jest nie do zliczenia. Jedne są odwiedzane, inne zapomniane, ale jest społeczna zgoda by były. Jestem przekonany, że w Polsce istnieje powszechna zgoda, że ofiary smoleńskiej katastrofy zasługują na upamiętnienie, zasługują na pomnik. Ba! Myślę, że pomnik Lecha Kaczyńskiego znalazłby zrozumienie (choć nie był najwybitniejszym ani politykiem, ani prezydentem w historii Polski). Społeczny konsensus można było wokół tego zbudować. Ale go nie budowano, PiS swoje wyciskał krzykiem i kolanem. Bo grał o coś zupełnie innego. Nie o miejsce refleksji i zadumy, ale o symbol swojej religii, oraz władzy i panowania. Więc póki ta władza będzie, pomniki przez nią budowane będą stały. Potem będzie gorzej.