Tak, oczywiście. Ukraina nie jest w NATO. Nie mamy wobec niej żadnych formalnych zobowiązań, żadnych powinności ani układów, które zmuszałyby nas do działania. Co nie znaczy, że w naszym interesie nie byłaby - bardziej realna niż dotychczas - pomoc Kijowowi w walce z operacją "separatystów" na wschodzie kraju. I to pomoc, w której Polska nie ograniczyłaby się wyłącznie do potajemnego dostarczania Ukrainie kamizelek kuloodpornych czy butów wojskowych. Tak, oczywiście. Na wojnie giną żołnierze. Polskim żołnierzom groziłoby to również. Ale mam wrażenie, że w Polsce przywykło się myśleć o armii jako wojsku z powszechnego poboru, gdzie wciela się wszystkich jak leci, czy tego chcą, czy nie. A my od paru lat mamy armię zawodową. Idą do niej ludzie, którzy - jak sądzę - wkalkulowują w swe życiowe i zawodowe ryzyko, że wojnę poznają nie tylko z telewizji i książek. Nie twierdzę, że marzą o tym, by zginąć, ale też nie jest chyba tak, że dla kogoś, komu zamarzyło się zaciągnięcie do wojska, udział w walkach, i to walkach także poza granicami własnego kraju, jest niewyobrażalny. Tak, oczywiście. Pytanie czy Ukrainie dziś najbardziej potrzeba polskich żołnierzy jest bardzo zasadne. I wcale nie twierdzę, że tak jest. Ale chodzi mi o to, byśmy byli w stanie dopuścić do świadomości taką dyskusję. I nie zachowywali się w niej jak ktoś, kogo bezpieczeństwo kompletnie nie zależy od tego, co dzieje się na Ukrainie. Czy wysłanie na wschód kilku naszych oficerów (może już w stanie spoczynku), by doradzali albo współkierowali operacjami antyterrorystycznymi byłoby naprawdę aż takim szaleństwem? Rosjanie rzucają na front ukraiński setki swoich żołnierzy. Naigrawając się ze świata, że ci idą tam dobrowolnie, w ramach przepustki. Czy świat, aby na pewno, nie powinien trochę ponaigrawać się z Rosjan? Tak, oczywiście. Wschód Ukrainy, Donbas czy Mariupol są daleko. Jakieś tysiąc kilometrów od polskiej granicy. Francuzów w 1939 roku dzieliło od nas ledwie 200 kilometrów mniej. I też nie ruszyli palcem w bucie, by nas obronić. Do dziś mamy do nich i do Brytyjczyków o to żal. I wciąż święcie wierzymy, a przynajmniej mamy nadzieję, że "jakby co", to ci sami Francuzi, Brytyjczycy, Amerykanie czy Niemcy rzucą się nam pomagać. A może oni też będą sądzili, że "to daleko". I "niech sobie sami poradzą"? Tak, oczywiście. Warto zastanowić się, jakie byłyby konsekwencje jawnego i militarnego zaangażowania po jednej ze stron konfliktu na wschodzie Ukrainy. Warto też jednak pamiętać, że - przynajmniej formalnie - to, co dzieje się na pograniczu ukraińsko-rosyjskim, to nie jest konflikt między dwoma państwami. Rosja twierdzi, że ona w ten spór zbrojnie się nie angażuje. Oczywiście kłamie, ale też nie ma formalnego powodu, by mogła uznać się za stronę konfliktu z Polską. Pytanie - i ono wydaje mi się w całej tej dyskusji pytaniem najpoważniejszym - to pytanie o to, czy pojawienie się na Ukrainie choćby jednego polskiego żołnierza nie zostałoby przez Rosję uznane za pretekst do jawnego i otwartego przekroczenia granicy "w obronie rosyjskiej mniejszości". Gdyby tak miało być - to gra nie byłaby warta świeczki. Ale to jest dylemat wart głębszych i mądrzejszych debat, a nie pokrzykiwań "my chcemy pokoju, a wy wojny" albo "jak chcecie walczyć, to weźcie se kałasza i jedźcie"...