Ten podział dość łatwo został zagospodarowany przez partie polityczne. On je żywił, a ich walka go wzmacniała. Zaś te, które próbowały go omijać, rozmywały się i obumierały. Taki los spotkał m.in. Unię Pracy, Kongres Liberalno-Demokratyczny czy Unię Wolności. Rezygnacja Włodzimierza Cimoszewicza z kandydowania w wyborach prezydenckich w roku 2005 okazała się symbolicznym końcem podziału na Polskę postkomunistyczną i solidarnościową. Ta pierwsza abdykowała - zawaliła się na skutek własnych błędów i braku odwagi. Zwycięskie partie próbowały więc tworzyć nowe linie podziału. A może nie tyle tworzyć nowe linie, co inaczej nazwać to, co istnieje od dawna. Lech Kaczyński mówił więc o Polsce liberalnej i solidarnej. Potem mieliśmy podział na zwolenników III i IV RP. Mówiono też o Polsce establishmentu i Polsce tych, którzy zepchnięci zostali gdzieś na bok. A całkiem niedawno <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-bronislaw-komorowski,gsbi,1500" title="Bronisław Komorowski" target="_blank">Bronisław Komorowski</a> mówił o Polsce umiarkowanej i radykalnej. To wszystko były próby mniej lub bardziej udane. Ale one wszystkie okazały się niewinnymi strzałami z korkowca w porównaniu z bombą atomową, czyli podziałem smoleńskim. Wprowadził go Jarosław Kaczyński, dzieląc Polaków na tych, którzy wierzą, że 10 kwietnia 2010 był zamach, i tych, którzy teorię zamachu odrzucają i uważają, że katastrofę sprokurowały błędy załogi i gen. Błasik w kokpicie pilotów. To jest dziś główny podział w Polsce - polityczny i psychologiczny. Dzielący Polaków na racjonalistów i romantyków czy też najbardziej wyraziście oddający ten podział. Dla romantyków inna wersja niż smoleński zamach jest zaprzeczeniem ich świata - Polski, która jest otoczona przez wrogów, która prowadzi heroiczne boje: o wolność, o prawdę, o pamięć. I która została zdradziecko zaatakowana. Gdyby przyjęli wersję, że katastrofę spowodowały błędy załogi i bałagan, to przecież runęłaby ich wizja Polski, runęłaby wizja dobra. Dlatego oni nie przyjmują wersji oczywistej i udokumentowanej. Dlatego ją odrzucają, łapiąc się rozpaczliwie różnych teorii - o helu, o trzech wybuchach, o spisku, o tym, że wrak samolotu wciąż jest w Rosji. Dlatego sobie powtarzają: oni wszyscy - Putin, Tusk, Komorowski - bali się Lecha Kaczyńskiego i dlatego go zgładzili. Anielska Polska jeśli ma niepowodzenia, to tylko w wyniku działań złych ludzi. Ja nie psychologizuję, przecież te tysiące ludzi, który krzyczały na Krakowskim Przedmieściu "chcemy prawdy!", nie były w amoku. To nie iluzja, że są tysiące Polaków, którzy brali udział w PiS-owskich uroczystościach, którzy śpiewali "ojczyznę wolną, racz nam zwrócić Panie", i miliony, które wierzą w spiskowe teorie Jarosława Kaczyńskiego i <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-antoni-macierewicz,gsbi,993" title="Antoniego Macierewicza" target="_blank">Antoniego Macierewicza</a>. Mogę tylko wyrazić podziw dla szefa PiS, że potrafił tak celnie tę linię podziału nakreślić. To jego sukces. Choć jest też zapowiedzią jego klęski. Jeżeli bowiem podział na postkomunę i postsolidarność był podziałem, który w dłuższej perspektywie służył stronie solidarnościowej, ona miała więcej w rękach argumentów, to z podziałem na zwolenników teorii zamachu i zwolenników teorii błędu załogi jest dokładnie odwrotnie. Więcej jest w Polsce realistów, ludzi trzeźwo patrzących na świat, niż niepoprawnych romantyków i zwolenników spisków. Realistów nie brakuje też wśród ludzi o wrażliwości prawicowej, dla nich podział nakreślony przez Kaczyńskiego jest duszny, krępujący. Stawia ich w szalenie niewygodnej sytuacji, bo jak mogą wołać "zamach, zamach", skoro rozum podpowiada, że zamachu nie było? Więc milczą, uciekają w stwierdzenia, że nie wszystko zostało wyjaśnione, że Rosjanie sprawą grają i tak dalej... W taki sposób ratują twarz. Bo tym, którzy wierzą w zamach, pozostaje tylko wiara. I nic więcej... Więc, obiektywnie, w normalnym społeczeństwie szans wielkich nie mają. Mogą być tylko sektą. Chyba że nastroje w państwie tak zostaną rozhuśtane... Ale jeżeli nie zostaną, to Jarosław Kaczyński zostanie sprowadzony do roli kolegi Antoniego Macierewicza, do roli osoby mało obliczalnej. Wywołującej awantury. Taka sytuacja realnie mu zagraża. W PiS-ie zresztą są tego świadomi - zwróćmy uwagę na to, jak 10 kwietnia kluczył Andrzej Duda. Jak chciał zjeść ciastko i je mieć - być na ustach smoleńskiego tłumu, ale w nim nie być. Czy to mu się udało? Na razie jest tak, że im bardziej Kaczyński i Macierewicz mobilizują swoich wyznawców, im mocniej chcą uderzyć Smoleńskiem w Komorowskiego, w Tuska, w platformerski establishment, tym bardziej go wzmacniają i czynią teflonowym. Tym bardziej też osłabiają inne siły - SLD, PSL, które - z różnych względów - nie mają własnej smoleńskiej narracji. Więc wojna o interpretację wydarzeń sprzed pięciu lat wysysa im wyborców. Spycha ich do drugiego szeregu. Bo skoro Smoleńsk jest najważniejszy, to inne sprawy spychane są na dalszy plan. Oto geniusz Jarosława - ma osłabionego, znużonego rządzeniem przeciwnika. I społeczeństwo, które też jest tym rządzeniem zmęczone. Więc wywołuje wojnę. Rysuje linie podziału. Ale robi to tak, że sam umieszcza się w mniejszości, dość egzotycznej. Zaś pozostałą większość, słowami i czynami usilnie przekonuje, że każdy jest lepszy, byle nie on.