Pomińmy już, że zostały one przygotowane w konsultacji z samym środowiskiem naukowym, którego dotyczą, co pozostaje w rażącej sprzeczności z metodami postępowania obecnej ekipy rządzącej z innymi grupami społeczno-zawodowymi (nauczyciele, sędziowie) objętymi znacznie boleśniejszymi zmianami. Projekt Gowina przede wszystkim zaprzecza swą ideą całej doktrynie władzy PiS, która wyraża się w odwecie dokonywanym w imieniu prowincji i prostego ludu ("zwykłych Polaków", jak mówi premier Szydło) na wielkomiejskich elitach i establishmencie III RP za rzekome krzywdy i nierówności zaznane w wyniku liberalnych przemian rynkowych i szerokiego otwarcia na nieprzychylny świat. Gowin zaś proponuje wyselekcjonowanie w wyniku ostrej, ale swobodnej rywalizacji najlepszych ośrodków naukowych i ich dodatkowe wzmocnienie, aby mogły rywalizować z placówkami zagranicznymi (np. na słynnej liście szanghajskiej i w innych rankingach). To, oczywiście, pogłębiłoby różnice między wiodącymi krajowymi uczelniami i instytutami a pozostałymi, słabszymi, ulokowanymi przeważnie na prowincji. Mówiąc wprost, PiS ma ideologię egalitarną, a Gowin pomysły elitarystyczne. PiS z elitami walczy, Gowin chce je (te naukowe) dodatkowo wspierać. PiS występuje w imieniu słabych, miernych i biednych przeciw silnym, zasobnym i mającym sukcesy, a Gowin chce wzmacniać finansowo silnych i mających sukcesy, a resztę pozostawić na marginesie polityki naukowej. Zyskałyby na tym naukowe elity z największych miast, straciłyby te liche z prowincji. Wyrażając to w kategoriach politycznych: Gowin proponuje wzmocnić środowiska niechętne PiS-owi, a zdegradować te, w których PiS ma społeczną bazę. W minionym tygodniu resort kierowany przez Gowina ogłosił wyniki tzw. parametryzacji ośrodków naukowych, czyli ich cyklicznej oceny dokonywanej co cztery lata. Niespodzianek nie ma: najsilniejsze placówki usytuowane w wielkomiejskich ośrodkach akademickich uzyskały najwyższe oceny, prowincjonalne zostały w tyle, co dla niektórych oznaczać może groźbę likwidacji (niska ocena pociąga wstrzymanie finansowania ze środków budżetowych). Czy PiS może sobie pozwolić na degradację, a może i likwidację słabych uczelni ulokowanych na obszarach zamieszkiwanych przez ich elektorat, a wsparcie dla najmocniejszych, ulokowanych w największych miastach, gdzie na tę partię nie głosuje się tak ochoczo? Nic dziwnego, że kiedy Gowin ogłosił z pompą swój projekt zmian w systemie nauki i szkolnictwa wyższego, został on w szeregach PiS przyjęty chłodno, a nawet wrogo. Podobno jeden z PiS-owskich profesorów nawet pisze już projekt alternatywny. Szkopuł w tym, że dla Gowina to, co szumnie nazywa "konstytucją dla nauki" i porównuje do reform kołłątajowskich, to przedsięwzięcie firmowe, dzieło życia, którego fiasko logicznie powinno pociągnąć ustąpienie autora, czyli jego dymisję. A jest on formalnym liderem nominalnie koalicyjnej partii Polska Razem, mającej w Sejmie kilkuosobową reprezentację. Jej wyjście z koalicji mogłoby skutkować utratą przez obóz władzy większości parlamentarnej. Przyjęcie przez PiS projektu Gowina oznaczałoby wzmocnienie środowisk i elit w większości nieprzychylnych tej partii, a osłabienie tych, w których ta partia ma najliczniejszych zwolenników. Zgoda prezesa i jego partii na taki manewr wydaje się mało prawdopodobna. Niezgoda jednak oznaczałaby wotum nieufności dla Gowina, który miałby kłopot z jego przełknięciem. Jedno i drugie będzie dla obozu władzy niebezpieczne.