Ale odzwierciedla się w tej społecznej postawie także pewien rys mentalności postkomunistycznej zdiagnozowany i opisany przez Józefa Tischnera: pragnienie używania bez posiadania. Genealogię i istotę tego elementu polskiej mentalności scharakteryzował Tischner następująco: "Komunizm gotów jest wybaczyć człowiekowi każdy grzech, ale nie wybacza grzechu prywatnego posiadania, zwłaszcza posiadania środków produkcji. Z drugiej jednak strony homo sovieticus czuł, że zakaz ten, zamiast przyczyniać się w sposób decydujący do oczyszczenia społecznych obyczajów, jeszcze bardziej wzmógł pokusę posiadania.[...] Stąd zrodziło się pytanie egzystencjalne: co jeszcze wolno, a czego już nie wolno posiadać? Wkrótce jednak sprawa poszła bardziej w głąb: co robić, by tak posiadać, żeby nie było wiadomo, że się posiada, i nie posiadać tak, żeby jednak posiadać? Rozwiązanie sprawy przyszło natychmiast: należy używać. W końcu ten, kto używa, nie posiada, bo przecież tylko używa, jednak posiada, bo zaspokaja potrzeby". Wprowadzenie do społecznej praktyki zasady używania bez posiadania oznaczało użyczenie tego, co zostało zabrane innym przez komunistyczne władze jako ideologicznie niedopuszczalna własność prywatna. Dla zaspokojenia potrzeb mieszkaniowych i innych pałace, dwory, kamienice zostały zasiedlone "ludem pracującym miast i wsi" i oddane mu w używanie. Lud używał na tyle zachłannie, że z większości pałaców i dworów dość szybko pozostały jedynie ruiny. Miejskie kamienice przetrwały ten eksperyment nieco tylko lepiej, bo często jeszcze stoją, choć w opłakanym stanie. Po 1989 r. nieliczne i marne resztki pałaców i dworów udało się w części uratować i odrestaurować, głównie dzięki przywróceniu ich własności dawnym posiadaczom lub oddaniu nowym. Przeważnie były one - z powodu totalnego zrujnowania - niezasiedlone, więc restytucja własności prywatnej w ich przypadku przebiegła raczej (choć nie zawsze) bezkonfliktowo. Inaczej z miejskimi kamienicami, zasiedlonymi mocą tzw. szczególnego trybu najmu. Nadal mieszkają w nich lokatorzy, którym mieszkania administracyjnie i arbitralnie przydzielono, lub potomkowie tychże. To oni najgłośniej protestują przeciw przywracaniu prawa własności budynków, w których zamieszkują. Niekoniecznie stanowią prosty i ubogi lud miejski. Władza ludowa przydzielała mieszkania także - czy przede wszystkim - swoim prominentnym funkcjonariuszom oraz lojalnym wobec niej naukowcom, artystom, twórcom, intelektualistom. Spektakularnym przykładem krakowska kamienica przy ul. Krupniczej 22. Mieszkali tam po II wojnie światowej wybitni pisarze (łącznie z późniejszą noblistką), więc ten budynek i adres przeszedł do środowiskowej legendy jako "dom literatów". Literaci używali, nie pytając czyja to własność. Owszem, wielu z obdarowanych mieszkaniami przez władzę ludową odmówiło potem lojalności tej władzy, ale nie zrezygnowali z przydzielonych im przez nią mieszkań. Wielu z nich oraz ich potomków nadal z nich korzysta. Dobrze byłoby aby każdy wróg reprywatyzacji i obrońca lokatorów zdeklarował, czy sam aby nie jest beneficjentem szczególnego trybu najmu, a więc czy nie występuje w obronie własnego interesu, podobnie jak przyjęło się, że występujący w interesie frankowiczów deklarują czy sami nie mają kredytów we frankach. Jeszcze jedna uwaga Tischnera pozwala wyjaśnić i zrozumieć różnicę między zaspokajaniem potrzeb w społeczeństwie komunistycznym i liberalnym: "Społeczeństwa liberalne, aby używać, muszą wpierw mieć, natomiast społeczeństwa komunistyczne mogły nie mieć, a jednak używać". Jak zatem nazwać tych, którzy bronią prawa do używania bez posiadania, czyli używania nie swojej własności? Jak określić tych, którzy potępiają prawo własności i jego restytucję (reprywatyzację)? Tischner stosował określenie homo sovieticus. Może wystarczy po prostu "socjaliści"? Wielu takich socjalistów nadal nie rozumie owej różnicy między komunistycznym prawem do używania i liberalnym prawem do posiadania, gdy głośno przestrzegają przed usuwaniem lokatorów "z ich mieszkań". Te mieszkania nie są ich, bo do nich nie należą, nie są ich własnością. Owszem, usuwanie (eksmisja) lokatorów z zajmowanych przez nich mieszkań powinna się odbywać według pewnych reguł, ale socjaliści kwestionują samą prywatną własność, a więc prawo dysponowania nią. Im nie chodzi o wprowadzenie i przestrzeganie pewnych zasad korzystania z prywatnej własności nieruchomości, im chodzi o odrzucenie samej ich własności prywatnej i prawa dysponowania nią. Obrońcy lokatorów epatują opowieściami o krzywdach zaznawanych przez najemców zmuszanych do opuszczenia nie swoich mieszkań, których używali przez dziesięciolecia za pół darmo. Jakoś ich nie rozczulają krzywdy doznane przez właścicieli usuwanych ze swoich domów przez komunistyczne władze. Używanie bez posiadania, a więc bez odpowiedzialności za własność, szybko doprowadza do dewastacji, czego stan kamienic w wielu miastach jest widomą ilustracją. I jeszcze jeden wstydliwie przemilczany aspekt problemu reprywatyzacji w Polsce. Znaczna część nieruchomości w polskich miastach i miasteczkach, a w niektórych z nich nawet znaczna większość, należała do Żydów. Po wymordowaniu ich właścicieli Polacy ochoczo, przeważnie za przyzwoleniem, a niekiedy z nakazu władz, wprowadzali się do tych domów (np. na krakowskim Kazimierzu). Bywało i tak, że to oni sami zatłukli pałkami, zadźgali widłami czy spalili w stodole tych żydowskich właścicieli, których domy potem zajęli. Nieprzypadkowo dwa filmy fabularne podejmujące ten ponury aspekt, czyli "Ida" i "Pokłosie", są tak znienawidzone przez "prawdziwych Polaków". Wrażliwi ponoć na cudzą krzywdę lewicowcy także nie powinni jednak na ten aspekt problemu zamykać oczu.