Prezesowi chodziło o tych samorządowców, którzy uczestniczą w paradach równości lub co najmniej przyzwalają na ich przemarsz ulicami zarządzanych przez siebie miast. W domyśle było też prawdopodobnie potępienie dla lokalnych uchwał o dofinansowanie procedur zapłodnienia pozaustrojowego czy wprowadzanie do szkół pogadanek i prelekcji o tolerancji wobec osób nieheteronormatywnych. W tym samym duchu, ale jeszcze ostrzej ("nie promujmy zboczeń, dewiacji i wynaturzeń") wypowiedział się wojewoda lubelski. Te bezeceństwa potępiane przez prezesa i funkcjonariuszy jego partii mają miejsce w dużych miastach, gdzie PiS ma niewielkie wpływy, w przeciwieństwie do tych prowincjonalnych miasteczek i wsi, gdzie często rządzą rozmodleni i religijnie wzmożeni (zwłaszcza na pokaz) działacze narodowo-katolickiej partii. Krytykę "ideologizacji" samorządów wygłosił prezes w Poznaniu, którego prezydent osobiście bierze udział w marszach równości, a wojewoda lubelski wypowiedział się tuż przed pierwszym w historii takim marszem w Lublinie. Sondaże przedwyborcze pokazują, że w obu tych miastach dotychczasowi prezydenci dosłownie miażdżą kandydatów PiS, zatem mieszkańcom nie przeszkadza styl rządzenia obejmujący przyzwolenie na parady równości lub nawet osobisty w nich udział. Pierwszym samorządem, który uchwalił finansowanie in vitro, był częstochowski, pracujący pod kierownictwem lewicowego prezydenta w cieniu Jasnej Góry. W dużych miastach połajanki prezesa nie tylko nie zmienią tolerancyjnego i przyzwalającego nastawienia mieszkańców, ale zostaną przyjęte przez nich z niesmakiem i niechęcią. Wygłaszając je, prezes dodatkowo rozdrażnia wyborców, którzy i tak nie popierają jego mianowańców na kandydatów do rządzenia w ich miastach. Gdyby uczynił to na konserwatywnej i tradycjonalistycznej prowincji, mógłby zyskać poklask, a przynajmniej zrozumienie. Napominając w ten sposób włodarzy największych miast, przybliża jeszcze ich już i tak niemal pewny sukces wyborczy, czyli klęskę swoich własnych mianowańców.