Obecnie żyjemy w okresie dezindustrializacji, wysoko wydajnego rolnictwa, a jednocześnie coraz bardziej zanieczyszczonej atmosfery, biosfery, hydrosfery. Obszary eksploatowane przemysłowo kurczą się, podobnie jak wykorzystywane rolniczo. Wniosek wydaje się oczywisty: należy je zalesiać, zwiększać lesistość, powiększać areały leśne, czyli podnosić wskaźniki absorpcji (sekwestracji) dwutlenku węgla i produkcji tlenu przez leśne ekosystemy, poprawiając tym samym stan atmosfery, biosfery, hydrosfery, czyli środowiska naszego życia. Dwie są główne przeszkody dla realizacji takiego zamierzenia. Jednym jest polityka dopłat dla właścicieli gruntów wyłączonych z upraw rolnych, ale utrzymywanych w stanie gotowości agrarnej, czyli co najmniej raz w roku koszonych. Takie rozwiązanie jest efektem krachu polityki rolnej prowadzonej w Europie wcześniej, a polegającej na dopłatach do produkcji rolniczej, co doprowadziło do gigantycznej nadprodukcji (niektórzy mogą jeszcze pamiętać te "jeziora mleka" i "góry masła", czyli nadwyżki produktów rolnych, magazynowe bez sensu i celu). Kryzys nadprodukcji rolniczej postanowiono rozwiązać w skali Europy przez zachęty (dopłaty) do wyłączania gruntów z upraw. Jednak nakaz ich wykaszania sprawia, że porastająca je roślinność absorbuje o wiele mniej dwutlenku węgla i zatrzymuje o wiele mniej wody niż czyniłaby to niekoszona łąka, a jeszcze bardziej porastający te grunty las. Aby właścicieli gruntów wyłączonych z eksploatacji rolniczej (zwłaszcza najniższych klas bonitacyjnych) zachęcić do ich zalesienia, należałoby zmienić formułę dopłat: nie za wykaszanie, lecz za zalesianie. Najlepiej gdyby taką zmianę przeprowadzić w całej Unii Europejskiej, za czym nasi europarlamentarzyści mogliby lobbować. Lecz dopóki to nie nastąpi, uczynić taki krok w Polsce. W przeciwieństwie do dopłat za ugorowanie, które przynoszą korzyść jedynie właścicielowi gruntu, dopłaty za zalesianie przynosiłyby korzyść wszystkim, dzięki pożytecznej funkcji lasu jako ekosystemu. Druga przeszkoda w realizacji planu przyspieszonej reforestacji to... umiłowanie natury przez mieszczuchów. Tak bardzo kochają przyrodę, że masowo ją nawiedzają jako turyści oraz zaludniają jako stali mieszkańcy. Wyprowadzka na wieś, czyli nasilenie antropopresji, to zjawisko dość masowe: wszystkie większe miasta są otoczone rozciągającymi się w promieniu kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu kilometrów siedzibami rozkochanych w przyrodzie mieszczuchów. Im dziksze ostępy, tym chętniej nawiedzane i zaludniane, a w rezultacie zanieczyszczane i degradowane przez tłumy miłośników. Zamieszkać na uroczysku to marzenie wielu Polaków, wzmocnione przez pandemię, wymuszającą izolację, dystans społeczny, pracę zdalną. Porzucić miejskie skupiska - to dążenie jeszcze większej liczby ich mieszkańców. W Polsce nadal więc trwa dezurbanizacja, miasta tracą mieszkańców, a i tak już absurdalnie rozproszona sieć osadnicza jeszcze się rozgęszcza. Zamiast w zwartych skupiskach miejskich, Polacy żyją w rozproszonych po całym kraju siedzibach. Zamiast zostawiać jak największe obszary naturalnym ekosystemom, najlepiej leśnym, Polacy się w nich osiedlają, przyczyniając się do ich degradacji, gdy potrzebny jest ich rozwój. Z tym zjawiskiem będzie trudniej sobie poradzić. Ale i na to są sposoby. Przede wszystkim nie ułatwiać i nie wspierać. W Polsce, której prawie 40 proc. mieszkańców żyje poza miastami (co jest jednym z najwyższych wskaźników w Europie) potrzebna jest urbanizacja, połączona z renaturalizacją terenów pozamiejskich, zwłaszcza wyłączonych z upraw i działalności przemysłowej, ale także osadnictwa. To byłoby pożyteczne dla nas, ale przede wszystkim dla następnych pokoleń, o które powinniśmy zadbać.