Elektorat - nie tylko polski - dzieli się na rozmaite podgrupy, mające różne preferencje polityczne. Inaczej głosują wykształceni, a inaczej niewykształceni; wieś inaczej niż miasta; młodzi inaczej niż starsi; mężczyźni inaczej niż kobiety; wielodzietni inaczej niż bezdzietni itd. Niektórym zwolennikom określonych partii czy opcji politycznych marzy się więc, aby którąś z tych grup wzmocnić lub przeciwną jej osłabić. Procesy takie następują niekiedy samoczynnie, np. w wyniku trendów demograficznych, takich jak podnoszenie się średniej wieku społeczeństwa, migracje do miast, spadek dzietności itd. Ale i nimi niektórzy politycy chcieliby sterować, np. próbując zwiększyć dzietność czy włączając obszary wiejskie do miejskich okręgów wyborczych. Niekiedy pojawiają się pomysły wprowadzenia jakiegoś cenzusu wyborczego: poziomu wykształcenia (aby nie mogli głosować półanalfabeci), płacenia podatków (aby nie głosowali ci, którzy tylko korzystają z pieniędzy publicznych, nic do nich nie dokładając), albo niekaralności (aby w wyborach nie brali udziału przestępcy). Korwin-Mikke chce pozbawić prawa głosu kobiety, jako rzekomo uzależnione w poglądach od swoich mężczyzn, a więc niesamodzielne w wyborczych decyzjach (tak się składa, że wśród młodych kobiet korwinizm ma wielokrotnie niższe poparcie niż wśród młodych mężczyzn, więc można podejrzewać o co chodzi w tych kalkulacjach). Wszystkie te pomysły są sprzeczne z zasadą powszechności praw wyborczych, obowiązującą we współczesnych demokracjach i są próbą powrotu do czasów, gdy były one przywilejem wąskich, elitarnych grup społecznych. Ale z drugiej strony pojawiają się pomysły poszerzenia zakresu praw wyborczych, np. przez obniżenie granicy wieku uprawniającego do głosowania. Te są niebezpieczne, bowiem rozmaite badania wykazują, że młodzież ma poglądy radykalne, stosowne do wieku, w którym rozwiązania wszelkich problemów wydają się proste i łatwe. Na obniżeniu wieku uprawniającego do głosowania skorzystałaby więc skrajna lewica i skrajna prawica, doprowadzając do pogłębienia społecznej polaryzacji i nasilenia radykalizacji politycznej. Rodziłoby to ponadto wiele innych problemów, choćby takich, że gówniarzeria niemająca prawa napić się piwa miałaby prawo decydować, kto będzie rządzić państwem (inaczej: nie dość odpowiedzialna by móc pić piwo, wystarczająco odpowiedzialna, by decydować o losach państwa). Pomysł Gowina jest formą poszerzenia praw wyborczych na nieletnich, poprzez scedowanie ich na rodziców. Nie jest tajemnicą, że osoby wielodzietne są bardziej konserwatywne od bezdzietnych i stanowią głównie elektorat prawicy, zatem przyznanie im dodatkowych praw wyborczych, wypełnianych w imieniu własnych dzieci, wzmocniłoby partie i ugrupowania prawicowe. O to więc Gowinowi chodzi. Ale to forma manipulacji procesem wyborczym, niebezpieczna i nieakceptowalna. Nie mówiąc o takich problemach proceduralnych, jak ustalenie które z rodziców miałoby prawo głosu za swoje dzieci (bo chyba nie obydwoje), co w przypadku osób rozwiedzionych, posiadających dzieci z różnych związków, wychowujących dzieci adoptowane, gdy żyją rodzice biologiczni itd.