Obecna ekipa rządząca nadała ton już w poprzedniej kampanii wyborczej, oferując pieniądze za płodzenie dzieci oraz za szybsze zaprzestanie pracy, czyli odejście na emeryturę. Obie zapowiedzi zostały zrealizowane, przyczyniając się do dezaktywizacji zawodowej szerokich grup ludności (kobiet wychowujących dzieci oraz generacji 60+). Teraz niestrudzony w szastaniu obietnicami i nie swoimi pieniędzmi rząd PiS proponuje emerytury dla osób niepracujących i niepłacących składek na ZUS, o ile spłodziły co najmniej czwórkę dzieci. Kolejna grupa zostałaby zniechęcona do szukania i wykonywania pracy zawodowej, a na pewno oskładkowanej, czyli legalnej. Ale Robert Biedroń przelicytowuje: każdy dostanie emeryturę, bez względu na staż pracy i jej rodzaj, a nawet jeśli nigdy nie pracował. To nie tylko zniechęcające do aktywności zawodowej, lecz także do oszczędzania na starość, czyli pomniejszania swoich bieżących dochodów z myślą o przyszłym utrzymaniu. Płacenie składek emerytalnych stałoby się w tej sytuacji frajerstwem, więc upowszechniłoby się unikanie tego, czyli praca na czarno i wypłaty pod stołem. Z kolei PSL startuje z postulatem zwolnienia emerytur od podatku. Partia reprezentująca środowiska i grupy społeczne zwolnione z podatków i składek lub płacące je w symbolicznym jedynie wymiarze, nie miarkuje się z obiecankami - ich elektorat za ich realizację nie płaci. Propozycje formułowane przez różne partie zmierzają do zmniejszania liczby pracujących i płacących podatki oraz składki na ubezpieczenia społeczne, natomiast zwiększania liczby niepracujących i pobierających rozmaite świadczenia, najlepiej zwolnione od podatku. Skoro jednak miałoby ubywać wykonujących opodatkowaną i oskładkowaną pracę, skąd czerpane byłyby środki na opłacanie rosnącej rzeszy świadczeniobiorców? W porównaniu do faworyzowanych i kokietowanych beneficjentów rozmaitych świadczeń, ulg i przywilejów, pracujący podatnik to kategoria w Polsce dyskryminowana. To każe z niepokojem myśleć o przyszłości tego - naszego - kraju.