Rezultat osiągnięty w wyborach brytyjskich przez Labour Party podekscytował naszą rodzimą lewicę, zwłaszcza tę skrajną, dogmatyczną i zatwardziałą. Jeszcze kilka miesięcy temu partia kierowana przez staroświeckiego socjalistę Jeremy’ego Corbyna uchodziła za niewybieralną - właśnie z powodu dogmatyzmu i zatwardziałości swojego lidera - tracąc w sondażach nawet powyżej 20 proc. do konserwatywnych rywali (to skądinąd dlatego szefowa torysów Theresa May zdecydowała się na ogłoszenie przedterminowych wyborów). Krótka, kilkutygodniowa zaledwie kampania upływała wszakże pod znakiem stałego kurczenia się dystansu laburzystów do konserwatystów, a wynik głosowania okazał się typowym pyrrusowym zwycięstwem May - straciła samodzielną większość w parlamencie i została zmuszona szukać koalicjantów aby ratować swoje stanowisko. Za prawdziwego triumfatora uznano Corbyna. Nasza lewica odczytała to wydarzenie jako wskazujące, że z lewicowym programem, nawet czy zwłaszcza w wersji dogmatyczno-fundamentalistycznej, można przeprowadzić skuteczną kampanię, zyskać poparcie milionów obywateli i odnieść wyborczy sukces. Szkopuł w tym, że polska lewica - w przeciwieństwie do brytyjskiej - jest podzielona i każdy jej odłam widzi się w roli samodzielnych naśladowców Corbyna. Najbardziej zaś partia Razem - neosocjalistyczna emanacja młodych warszawsko-krakowskich elit artystyczno-intelektualnych, wbrew nazwie stale krocząca osobno. Wyciągnięty z brytyjskiej kampanii wniosek, że można w ciągu kilku tygodni pozyskać kilkunastoprocentowy elektorat dodatkowo zniechęci do integrowania się lewicy i zawierania przez nią koalicji, bo każda partia i partyjka będzie chciała pójść tą triumfalną drogą pod własnym sztandarem. Gdy wszelki odłam polskiej lewicy, oczarowany i zainspirowany sukcesem Corbyna, postanowi podążyć jego śladem samodzielnie, wówczas powtórzy się rezultat z wyborów 2015 roku, kiedy odbieranie sobie wzajemnie głosów przez różne lewicowe partie i ugrupowania sprawiło, że żadna do Sejmu się nie dostała, a zmarnowane na nich głosy w większości przejęło z rozdzielnika PiS, co dało temu obozowi samodzielną większość parlamentarną, mimo uzyskania raptem 37 proc. głosów wyborczych. Z kolei błyskotliwy sukces Emmanuela Macrona w wyborach prezydenckich, a później jego ad hoc stworzonego ugrupowania w parlamentarnych, interpretowane jest jako świadectwo zużycia dwóch dominujących dotychczas obozów politycznych oraz symptom potencjalnych możliwości stworzenia trzeciej siły, przełamującej wcześniejszy duopol i pokonującej oba uczestniczące w nim bloki. W Polsce miałoby to oznaczać wyjście poza rywalizację PiS-PO. Szkopuł w tym, że amatorów chętnych do odegrania roli polskiego Macrona stającego na czele trzeciej siły jest bez liku. W sposób naturalny aspiruje do niej antysystemowa zbieranina kukizowa, której niemal każdy przedstawiciel codziennie recytuje frazy (czy raczej frazesy) o konieczności odsunięcia obu dominujących partii i oddania władzy obywatelom (czyli kukizowcom właśnie). W roli trzeciej siły od dawna usiłuje występować PSL, którego działacze też dokładają starań aby przedstawić się jako "racjonalna" alternatywa dla wyniszczającego antagonizmu PO-PiS. Ale pozycję taką chciałaby też zająć Nowoczesna. Oczywiście w podobny sposób plasują samych siebie rozmaite odłamy wspomnianej wcześniej lewicy. Pretendentów jest więcej, a wraz ze zbliżaniem się wyborów będzie ich przybywać, bo pokazana przez Macrona możliwość zbudowania z niczego w ciągu kilku miesięcy zwycięskiego ugrupowania politycznego rozpala wyobraźnię niejednego rodzimego polityka. Wiele więc wskazuje, że zauroczenie sukcesami Corbyna i Macrona wyzwoli w licznych polskich politykach ambicje i nadzieje pchające ich na drogę mającą przynieść im powtórkę tych sukcesów. A ponieważ będzie ich tak wielu, wzajemnie rywalizujących i zwalczających się, więc żadnemu to się nie uda. Pogłębi się jedynie rozproszenie opozycji, a walka z duopolem PO-PiS sprowadzi się w praktyce do podgryzania i wygryzania tej pierwszej, bo PiS-owski monolit jest nieskruszalny. I to on skorzysta na owych ambicjach i nadziejach różnych odłamów podzielonej opozycji, rozpalonych przykładami Corbyna i Macrona.