Na czym polega futbolowy patriotyzm Dariusza Szpakowskiego? Na podnoszeniu, zresztą w grafomańskiej formie, zawodów - bądź co bądź sportowych - do rangi powstania narodowego. A ponieważ w tych zawodach raczej przegrywamy niż wygrywamy, opis tych naszych przegranych przypomina swoją temperaturą emocji i - już to apokaliptycznym, już to eschatologicznym - językiem raczej relację z kolejnego przegranego polskiego powstania niż z zawodów sportowych. W ustach Szpakowskiego zmagania, w których 22 facetów usiłuje umieścić piłkę w bramce przeciwnika, jawią się jako kolejna bitwa o narodowe być albo nie być. Zamiast meczu z Grecją, Rosją i Czechami mamy kolejne Racławice, Olszynkę Grochowską albo rzeź Pragi. W najlepszym razie - jakiś Raszyn. W czasach komunistycznych takie podejście do piłki nożnej było bardziej uzasadnione. W zniewolonym kraju szuka się zastępczych zwycięstw, choćby sportowych i zastępczego języka, żeby wyrazić narodową dumę. Wtedy sprzyjałem tej mistyfikacji, chociaż ubolewałem nad faktem, że dokonuje się ona raczej ustami innego grafomana, Jana Ciszewskiego, niż ustami prawdziwie elokwentnego Bohdana Tomaszewskiego. Dzisiaj nie ma żadnego powodu, by traktować sport inaczej niż sport, a tym bardziej, by kreatorem zbiorowych emocji Polaków był znowu i ciągle grafoman. No dobrze, można w ostateczności powiedzieć, że to jest problem Telewizji Polskiej. Można byłoby tak powiedzieć, gdyby nie to, że podobnie zachowują się posłowie, ministrowie, premier i prezydent. Swoją drogą, uważam za przesadę także i to, co zrobili Hiszpanie. Wizyta u króla chłopaków, którzy dobrze grają w piłkę, jest jakimś pomieszaniem porządków. Król (podobnie jak prezydent) uosabia wzniosłość narodowej historii i majestat władzy, a chłopcy od del Bosque - tylko perfekcyjne panowanie nad piłką. Niestety, żyjemy w czasach, w których te rozróżnienia są mało czytelne, czytelne są tylko sondaże poparcia politycznego, ważne nawet - jak się okazuje - dla dziedzicznego monarchy. Ktoś napisał czy powiedział w ostatnich tygodniach, że poczucie wspólnoty narodowej, jakie się wytworzyło w Polakach w czasie Euro 2012, jest podobne do tego, jakie towarzyszyło pielgrzymkom Jana Pawła II do kraju. To niedorzeczność. Tam chodziło o sprawy naprawdę poważne: o sprawy w dosłownym znaczeniu ostateczne (zbawienie wieczne), a co najmniej o fundamentalne kwestie naszego bytu narodowego (wolność, solidarność, tożsamość). Tu chodzi o wygraną na boisku. Oczywiście, że za tą wygraną/przegraną stoją wielkie pieniądze nielicznych i wielkie emocje wielu, ale to są sprawy, tak czy inaczej, dość przyziemne. To nie ta półka. Rozumiem rząd i Platformę, że dobrym wrażeniem z samego przebiegu Euro usiłuje przykryć swoje niepowodzenia (np. autostrady) i zaniechania (np. in vitro). Rozumiem też PiS, które usiłuje pokazać Euro jako klęskę. Ale jedno i drugie jest mydleniem oczu. Nie powinniśmy się dać na to nabierać. Roman Graczyk