W ostatnich dniach pojawiło się wiele oskarżeń, że obie administracje nie uczyniły wszystkiego co możliwe, by atakom z 11 września zapobiec. Wiele rozgłosu towarzyszy przede wszystkim książce byłego doradcy do spraw terroryzmu Richarda Clarka, który pracował w administracjach od czasów Ronalda Reagana po Busha juniora, a który ma zeznawać przed komisją jutro. Clark utrzymuje, że od początku 2001 roku Biały Dom lekceważył zagrożenia działaniami al-Kaidy, a po 11 września domagał się raczej dowodów, że za atakami stał Saddam Husajn. Clark w ciągu dwóch dni pojawił się prawie we wszystkich czołowych sieciach telewizyjnych, twierdząc, że atakom można było zapobiec, gdyby nie fakt, że administracja nie przywiązywała odpowiedniej wagi do ostrzeżeń i miała inne priorytety działania. Administracja odrzuciła te zarzuty, sugerując, że Clarke sam nie czuje się w porządku jako były szef walki z terroryzmem i chce w ten sposób odwrócić uwagę od własnych zaniedbań. Dano też do zrozumienia, że chce on zaszkodzić Bushowi przed wyborami. Tymczasem szef komisji oświadczył, że błędy wywiadu i służb imigracyjnych przyczyniły się do tragedii 11 września. W trakcie przesłuchań Madelaine Albright przyznała, że za czasów Clintona i potem do 11 września 2001 roku, praktycznie nie było możliwości, aby świat zaakceptował inwazję na Afganistan w pogoni za al-Kaidą. - Stale pamiętaliśmy o terroryzmie. Prezydent Clinton mówił o tym wielokrotnie, poczyniliśmy wiele kroków, aby zapobiec atakom. Zrobilibyśmy jednak więcej, gdybyśmy mieli dowody umożliwiające niektóre działania - powiedziała pani Albright. - Trzeba jednak pamiętać, że atmosfera przed 11 września była zupełnie inna. Podejrzewano nas nawet, że wyolbrzymiamy groźbę terroryzmu - dodała. W oświadczeniu odczytanym na początku przesłuchań była szefowa amerykańskiej dyplomacji stwierdziła, że Clinton "miał przygotowany rozkaz akcji wojskowej w celu schwytania lub zabicia Osamy bin Ladena", ale nie dysponował informacjami wywiadowczymi, niezbędnymi do wprowadzenia go w życie. Po zamachach bombowych na ambasady USA w Kenii i Tanzanii w sierpniu 1998 r. lotnictwo amerykańskie przeprowadziło ograniczone ataki rakietowe na bazy Al-Kaidy w Afganistanie. Wyrządziły one jednak niewiele szkód i bin Ladenowi nic się nie stało. Członkowie komisji natarczywie wypytywali Albright, dlaczego rząd Clintona nie podjął energiczniejszych działań przeciw Al-Kaidzie, skoro już od 1995 r. było wiadomo, że dzięki posiadanym milionom dolarów bin Laden uczynił z niej potężną broń przeciwko USA. Były demokratyczny senator Bob Kerrey miał pretensje do sekretarz stanu, że zamiast rozpoczynać wojnę o Kosowo nie przeprowadzono bardziej zmasowanego ataku przeciw Al-Kaidzie w Afganistanie ani nie zamrożono funduszy Osamy bin Ladena i innych bogatych Saudyjczyków, z których korzystali terroryści. Zeznający po Albright obecny sekretarz stanu Colin Powell powiedział, że nieudane akcje administracji Clintona przeciw terrorystom "mogły wytworzyć w Al-Kaidzie przekonanie, że brakuje nam zdecydowania". Powell bronił poczynań administracji Busha przed 11 września przed zarzutami, że także zlekceważyła groźbę ze strony siatki bin Ladena. - Departament Stanu doskonale zdawał sobie sprawę z zagrożenia terrorystycznego. Prezydent Bush traktował to jako priorytet. Utrzymaliśmy ciągłość w walce z terroryzmem, zachowując na stanowisku dyrektora CIA George'a Teneta, ustępująca administracja dostarczyła nam informacji o zagrożeniach - powiedział sekretarz stanu. Jeszcze przed przesłuchaniami Powella i Albright komisja ogłosiła swój wstępny raport, w którym oskarżyła Clintona, że w walce z islamskim terroryzmem za bardzo polegał na dyplomacji zamiast na sile. Administracji Busha komisja zarzuciła, że zlekceważyła wczesne sygnały przygotowań do ataku 11 września. Po Albright i Powellu wyjaśnienia przed komisją złożą jeszcze dzisiaj były szef Pentagonu William Cohen i obecny minister tego resortu Donald Rumsfeld.