Do wybuchu doszło 25 listopada. Na parterze przy ul. Energetyki 4B w Bytomiu-Miechowicach eksplodował gaz. Mieszkający tam mężczyzna chciał popełnić samobójstwo. Odkręcił kurki z gazem, ale zasnął. Był pijany. Kiedy się obudził, zapalił papierosa. Siła wybuchu była tak duża, że szyby popękały nawet w oknach w budynku naprzeciwko. W bloku, gdzie doszło do eksplozji, runęły ściany, większość drzwi powypadała z futryn. Za to tych na czwartym piętrze - ciężkich, antywłamaniowych - nie dało się otworzyć. - W końcu udało nam się odchylić drzwi na tyle, żeby dziewczynki uciekły - wspomina mieszkaniec czwartego piętra. Jego córki schroniły się w pobliskim sklepie. Na pomoc ich rodzicom ruszyli sąsiedzi. Na Śląsku różne rzeczy się dzieją - Nie wiedzieliśmy przecież, co się dzieje? Czy zaraz znowu nie wybuchnie? - wspomina Joanna Stankiewicz. Jej mieszkanie znajdowało się na parterze, naprzeciwko tego, gdzie doszło do eksplozji. To do niej wpadł przerażony, 39-letni, niedoszły samobójca. Machał poparzonymi rękami. - Siłą wypchnęłam go z przedpokoju. Myśleliśmy tylko o tym, żeby wyjść z budynku - opowiada pani Joanna. Chwilę wcześniej mocno tąpnęło. Najpierw podejrzewali, że to dlatego doszło do wybuchu. Na Śląsku różne rzeczy się zdarzają. Sąsiada z parteru prawie nie znali. Wynajmował tam mieszkanie dopiero od dwóch tygodni. Największe straty ponieśli ci, którzy mieszkali nad lokalem, gdzie doszło do eksplozji. Zawalił się strop między parterem a pierwszym piętrem. Złamała się ściana poprzeczna. - Uszkodzenia cały czas pracują i działają na niekorzyść budynku - wyjaśnia Elżbieta Kwiecińska z Powiatowego Inspektoratu Budowlanego w Bytomiu. Ewakuowano 46 osób. Dziesięć z nich trafiło do szpitala. Pozostali czekali w podstawionym autobusie. Było późno i zimno. Gaz wybuchł około godz. 21.45, niektórzy byli wtedy już w piżamach. Sąsiadki naparzyły herbaty, przyniosły koce. Jedna kuchnia na piętro Mieszkańcy "Energetyki 4B" nie mogli wrócić do swoich mieszkań. Dwie rodziny schroniły się u bliskich. Pozostali pojechali do hostelu. Ci spod "4C", klatki bezpośrednio sąsiadującej z "4B", około 4 nad ranem, po kilku godzinach koczowania pod blokiem, mogli wrócić do siebie. W hostelu na ewakuowanych czekała jedna kuchnia na piętrze i niewielkie, jak na potrzeby całych rodzin, pokoje. - Da się tu wytrzymać dzień albo dwa - mówią przesiedleni mieszkańcy - ale perspektywa dłuższego pobytu może doprowadzić do depresji. Prezydent Bytomia, Damian Bartyla, zdecydował o przyznaniu każdej z dziewięciu poszkodowanych rodzin, doraźnej zapomogi. Dostali po 6 tys. złotych i zapewnienie, że nowe mieszkania będą już niedługo. Wszyscy chcieli, żeby było to jak najszybciej. Przebywanie w hostelu nie jest darmowe. - Gmina pokrywa koszt pierwszych siedmiu dni pobytu w hostelu - zapewnia Aleksandra Szatkowska, rzeczniczka Urzędu Miasta w Bytomiu. Koszt kolejnych dni w zostanie prawdopodobnie pokryty z ubezpieczenia. - Nie wiemy jednak, czy nie będziemy musieli wyjąć pieniędzy z portfela i sami zapłacić rachunek hotelowy - mówi Grzegorz Drozdowski, jeden z poszkodowanych. Pieniędzy z ubezpieczenia jeszcze nie dostali i prawdopodobnie przyjdzie im na nie jeszcze długo poczekać. Wypłaty odszkodowań to długotrwały proces. Doba w trzyosobowym pokoju z łazienką w hostelu, w którym się zatrzymali mieszkańcy, kosztuje 140 zł. - Bytomskie Mieszkania [jednostka powołana w 2011 roku w celu zarządzania nieruchomościami, będącymi własnością Gminy Bytom - przyp. red.] mają podpisaną umowę z hostelem, gdzie zostali zakwaterowani poszkodowani. Na podstawie faktur będą regulować płatności związane z zakwaterowaniem mieszkańców - wyjaśnia Szatkowska. Dodaje jednak, że Bytomskie Mieszkania zwrócą się do zarządcy budynku o refundację tych kosztów. Zarządca może też bezpośrednio płacić hostelowi. Co dalej z mieszkańcami? Jak podał Powiatowy Inspektor Nadzoru Budowlanego, budynek pójdzie do rozbiórki. Teraz mieszkańcy czekają na decyzję, kiedy to się stanie. Dwie rodziny z wykluczonego z użytkowania bloku nie miały wykupionych mieszkań. Dostali propozycję nowych, choć, jak podkreślają, metraż jest mniejszy a warunki dużo gorsze. Gdzieś jednak muszą się podziać. Inaczej wygląda sytuacja pozostałych, którzy swoje mieszkania wykupili na własność. - Budynek był ubezpieczony, ale teraz idzie do rozbiórki. To z ubezpieczenia będziemy musieli pokryć jej koszt - opowiada Alina Żak, właścicielka mieszkania w zniszczonym budynku. Na kupienie nowego pieniędzy z odszkodowania na pewno nie wystarczy. Miasto, zgodnie z obietnicą, zaproponowało im nowe lokale. Są to w większości mieszkania Towarzystwa Budownictwa Społecznego. Żeby wprowadzić się do takiego mieszkania, dawni lokatorzy uszkodzonego bloku muszą jednak wpłacić 1 proc. wartości mieszkania. To już kwoty niższe niż normalnie, jednak nie kończą listy opłat. Ponadto należy uiścić kaucję w wysokości czynszu. Dokładnie określone są także kryteria finansowe, jakie mają spełnić mieszkańcy - żeby móc się wprowadzić do mieszkania TBS, miesięczny dochód czteroosobowego gospodarstwa domowego musi wynosić minimum 4 505, 08 zł i nie przekroczyć 13 651,75 zł. Górną granicą poszkodowani się nie przejmują. Wśród zaoferowanych mieszkań są też dwa, należące do Spółdzielni Mieszkaniowych. W jednym z nich jest jeden pokój i ogrzewanie piecowe. - Jesteśmy z mężem koło siedemdziesiątki. Straciliśmy dorobek całego życia. Nie mamy już siły dorabiać się na nowo - żali się pani Żak. "Miasto nie może zrobić nic więcej" Po feralnym wtorku w Bytomiu ruszyła fala pomocy. W hotelowych pokojach dużo miejsca zajmują dary od przyjaciół, członków rodziny i całkiem obcych ludzi. W niedzielę w dwóch miechowickich kościołach przeprowadzono zbiórkę pieniędzy na pomoc poszkodowanym. Sąsiedzi z klatki obok, choć sami liczą straty, robią co mogą, żeby ulżyć sąsiadom w tym trudnym czasie. Udało się zorganizować dodatkową lodówkę. W niedzielę kilka kobiet zadbało o to, żeby do hostelu dojechał obiad, jak najbardziej tradycyjny. Były kluski śląskie i modro kapusta. - Policjanci i strażacy stanęli na wysokości zadania. Powynosili z naszych mieszkań co tylko się dało, pomagali nam, jak tylko mogli - opowiadają mieszkańcy. Swoje rzeczy, te które udało się uratować, mogą za darmo przetrzymywać w jednej z bytomskich szkół. W przypadku najbardziej poszkodowanych rodzin, jest tego naprawdę niewiele. Miechowiczanie mówią jednak o ogromnym szczęściu - wszyscy żyją. Sąsiadka z parteru akurat schyliła się, żeby poprawić stojące w przedpokoju buty. Mężczyzna z trzeciego sięgał po wiertarkę, która leżała pod stołem. Okno nad łóżeczkiem dwuletniej Lenki zasłonięto poduszką, bo małą raziło światło latarni. Dzięki takim cudownym zbiegom okoliczności pękające szyby i spadające szafy ich nie pozabijały. Cieszą się, bo mogło być dużo gorzej. - Mieszkania były własnościowe, a prawo nie pozwala, żeby w takim przypadku pomagać właścicielom - mówi Tomasz Sanecki z biura prasowego UM w Bytomiu. - Miasto nie może zrobić więcej niż zrobiło - dodaje. Mieszkańcom trudno jednak przejść z tym do porządku dziennego. - Oszczędzaliśmy na wszystkim, żeby móc wykupić to mieszkanie. Żeby człowiek miał coś swojego. I co teraz? - żali się jedna z lokatorek. - To dla ludzi taki piękny czas. Barbórka, mikołajki, Boże Narodzenie - mówi Joanna Stankiewicz. - A my nie wiemy, co ze sobą zrobić. Justyna Tomaszewska