Emilia Chmielińska, INTERIA.PL: Przyjechał Pan w sierpniu 1980 roku do stoczni z zupełnie inną misją, ale został Pan jednym z doradców przywódców strajku... Bronisław Geremek: To wszystko zaczęło się w nieprzewidywalny sposób. Wspólnie z Tadeuszem Mazowieckiem przyjechaliśmy do stoczni w kilka dni po rozpoczęciu strajku jako wysłannicy środowiska intelektualnego. Przywieźliśmy list podpisany przez 64 osoby - uczonych, artystów, pisarzy - który miał być przedstawiony władzy i robotnikom. Ten list to była taka nasza rezolucja, w którym stwierdzaliśmy, że sytuacja, jaka zapanowała w Gdańsku, jest zupełnie nowa i od rozwiązań, jakie zostaną tu przyjęte, zależeć będzie los kraju. Po rozmowie z Lechem Wałęsą usłyszałem od niego, że listy to dobra sprawa, ponieważ świadczą o tym, że robotnicy nie są sami. Jednak oni potrzebują czegoś więcej niż listów, oczekują pomocy. I tak się zaczęło. Zostaliśmy w stoczni, potem sprowadziliśmy grupę kolegów z Warszawy - wspólnie stanowiliśmy zaplecze całego procesu negocjacyjnego. Formułowaliśmy stanowiska negocjacyjne, proponowaliśmy strategię negocjacyjną, pisaliśmy sformułowania, które potem złożyły się na porozumienie gdańskie. Jednak jest coś, co mi jeszcze bardziej zapadło w pamięć - poczucie niezwykłego momentu wolności. To było coś niesamowitego. Równie dobrze zapamiętałem to, że wtedy między ludźmi było takie poczucie solidarności przez małe "s" - wewnętrzne przekonanie, że trzeba sobie pomagać. My, jako ludzie ze środowiska intelektualnego, ludzie z białymi kołnierzykami - mieliśmy w świadomości jakieś bariery, które dzieliły nas od robotników i chłopów. Otóż wtedy to wszystko wydawało się zawieszone, panowało bezgraniczne zaufanie. I to było piękne. Dziś "Solidarność" zostaje nieco w cieniu. Czy można coś zrobić, by znowu zaczęła mieć znaczenie? Czy warto to robić? Sierpień 1980 roku to był niezwykły moment, którego odpowiednik znalazłem dopiero prawie 25 później, kiedy byłem w Kijowie podczas Pomarańczowej Rewolucji. Podobne wrażenie miałem, kiedy oglądałem Warszawę po śmierci papieża. To coś nadzwyczajnego i co może właśnie dlatego, że jest wyjątkowe, zapada głęboko w pamięć. Jednak jest też czasami we mnie gorzkie poczucie, że ci, którzy ten proces wyzwolenia Polski i Europy rozpoczęli - polscy robotnicy - zapłacili za to ogromną cenę. Uważam jednak, że 25 lat po tych wydarzeniach stajemy wobec niezwykłej szansy, ażeby w świadomości młodego pokolenia Europy wytworzyć wizerunek "Solidarności" jako jednej z legend założycielskich jedności europejskiej. Przecież nie jesteśmy w Europie tylko z powodu gospodarczych dyrektyw, ale też dlatego, że Europa to znaczy wolność, to znaczy poszanowanie człowieka, a jeżeli w tej chwili nie mamy takiego odniesienia, to trudno budować wspólnotę. Można mieć koalicje państw, przymierze gospodarcze, ale nie mieć wspólnoty. I dlatego, gdy spoglądam na sondaże opinii publicznej mówiące, że zaledwie 1/4 ankietowanych Polaków wie o "Solidarności", ma do niej pozytywny stosunek, uważa ją za wydarzenie - to myślę, że wszystko jest do zrobienia. To jest element, który powinien stać się przedmiotem polskiej dumy i także jest elementem kapitału, którym inwestujemy w przyszłość Europy. Nadal czuje Pan taką jedność z ówczesnymi działaczami "S" jak w sierpniu 1980 roku? Byłem w Gdańsku w dniu, gdy inaugurowano obchody Sierpnia i spotkałem wielu ludzi, którzy mnie pamiętali ze stoczni. Nie miałem żadnych problemów odnalezienia się we wspólnocie takiego wzruszającego wspomnienia. Potem oglądałem stocznię i przypomniałem sobie, jak wyglądała 25 lat temu. Smutne porównanie. Chciałoby się, żeby było inaczej i żeby ta stocznia nie była tylko pomnikiem wspomnienia, powstanie tam przecież Dom Pamięci o Solidarności, ale żeby funkcjonowała, żeby były następne pokolenia, które utożsamiałyby się z ludźmi, którzy w stoczni 25 lat wcześniej mieli odwagę walczyć o Polskę. Mam nadzieję, że w ciągu tych obchodów niezależnie od różnych konfliktów, które będą miały miejsce - w końcu konflikty to ludzka rzecz - zostanie wypatrzone takie poczucie pamięci o tym, co było 25. lat temu jako o czymś, co było czyste jak źródlana wodza. Niestety, to na pewno nie zmieni naszego pojmowania polityki współczesnej, która od tej czystości jest bardzo odległa. Co Polsce dała "Solidarność"? Wspaniałe i i niezwykłe owoce. Polska jest wolnym krajem, niepodległość ma ugruntowaną i zagwarantowaną, jesteśmy członkiem Sojuszu Północnoatlantyckiego i Unii Europejskiej - to wszystko przecież było poza horyzontem nawet śmiałych marzeń przyszłości, a stało się faktem. Jednak jest też tak, że wolność w gospodarce to szansa, nigdy gwarancja. I jest bardzo wielu ludzi, którzy mają poczucie krzywdy nie dlatego, że coś stracili, ale przede wszystkim dlatego, że nie uczestniczą w tym, co inni mają. Nastąpiło zróżnicowanie dochodów, sposobów życia, szans, jakie w ludzkim życiu są. Jednak uważam, że jeżeli potrafimy opowiedzieć o tym, co było 25 lat temu, może nie wyleczymy naszych chorób dnia dzisiejszego, ale stworzymy dla nich jakieś odniesienie, w którym - jeśli będziemy mówili, że ludzie mają być uczciwi - nie będzie to kazanie, ale coś, co jest możliwe. Myślę, że wszystko jeszcze przed nami. Nie sadzę, żebyśmy mieli do czynienia z dziełem zmarnowanym. To w historii Europy jeden z największych przykładów sukcesu, który nie został osiągnięty orężem. I to jest powodem najpierw do zadumy, potem - do dumy, wreszcie - do działania. Wierzył Pan od początku w sukces robotniczych protestów czy to było tylko ciche marzenie? Marzenie - jawa. Doskonale wiedziałem, czego chcę, ale nie myślałem, że za swojego życia zobaczę tego realizację. Pamiętam, jak siedziałem w więzieniu i wtedy współwięzień - dziś kolega, zapytał mnie o moją wizję Polski. I ja mu wszystko po kolei tłumaczyłem - co, jak i dlaczego. Dziś ten sam kolega mówi do mnie - jak to się stało, że ty to wszystko przewidziałeś? Po prostu nie bałem się marzyć o wolnej Polsce. Czy obchody 25-lecia "Solidarności" się udadzą? Jest tyle nieporozumień wśród ludzi Sierpnia. Chciałbym bardzo, aby obchody 25-lecia "Solidarności" były hołdem dla tych 10 milionów kobiet i mężczyzn - ludzi różnych zawodów, różnych politycznych orientacji. Żeby to była pamięć o odwadze tych milionów ludzi, którzy są takim nieznanym żołnierzem tej sprawy. Także Lech Wałęsą zasługuje na to, żeby był nie tylko legendą świata, ale także legendą Polski. Różnie układały się między nami stosunki - jednak uważam, że jestem wierny przyjaźni w stosunku do Wałęsy i nigdy tego nie zapomnę. Mam i zdanie krytyczne - poczucie, że Wałęsa pewnością siebie zagłuszał kompleksy, a potem wychodziła z tego egotyczna powłoka. Proszę mi jednak wierzyć, że ten gdański elektryk miał coś, co jest niezwykłym darem - miał dar przekonywania ludzi i budzenia zaufania. A ponad wszystko miał instynkt polityczny - to nie zależy od wiedzy, studiów czy nawet doświadczeń, to coś niezwykłego. Pamiętam, jak w najtrudniejszych momentach Wałęsa potrafił znakomicie ocenić sytuację - wiedział, kiedy trzeba iśc do przodu, a kiedy nie. To jest niepowtarzalne i tego żaden doradca nie był mu w stanie podpowiedzieć. Legendę Lecha Wałęsy - przywódcy "Solidarności" z sierpnia 1980 roku należy zachować, bo to element polskiego kapitału narodowego. Czego dziś Polsce najbardziej potrzeba? Kłopot w tym, że lekarze wobec choroby mają kilka sposobów leczenia, a jedną diagnozę może mieć tylko znachor. I ja wystąpię tu w roli znachora. W tej chwili rzeczą najważniejszą jest, by młode pokolenie Polaków uznało politykę za swoją sprawę, by chciało przełamać tę ścianę obojętności wobec polityki, która sprawia, że idą do niej najgorsi. Powinniśmy uznać, że polityka może być moralna, że można to robić i dla własnej satysfakcji, osiągnięć - ale także w poczuciu służby dla kraju i można to robić uczciwe. Jeżeli potrafilibyśmy przekonać młode pokolenie, że warto się zająć polityką - to do polityki powrócą idee, programy, a troszkę też wrócą marzenia. W chwili obecnej mam często gorzkie poczucie, że polska polityka jest chora. 25 lat "Solidarności" - zobacz serwis specjalny