W chwili zawalenia się hali Lucjan Jagło, emerytowany górnik, był w bufecie. Usłyszał szum, spojrzał w bok, a dach już się składał. - Uciekłem od stolika do drzwi, które były zamknięte. Ludzie krzyczeli, że nie da się wybić szyb w drzwiach. Odwróciłem się, a wszystko już było zawalone, śnieg wirował i ozdobne szarfy. Pierwsze momenty były straszne - jedni uciekali, drudzy poranieni, nawoływali na komórkach swoje rodziny, znajomych, mówiąc, gdzie ich szukać. To był strach okropny. Później to już się nie bałem - opowiada. Robił, co mógł. Kiedy spod pogniecionej blachy usłyszał głosy, wraz z kilkoma innymi odrzucił blachy, wyszło kilku ludzi. Jakiejś kobiecie pomógł się wydostać z dziury, odsuwał zwisające kable, które mogły ją porazić prądem. Przy innej przygniecionej kobiecie, prawdopodobnie pracownicy stoiska, stali chłopak i dziewczyna. - Ciocia, ciocia - wołali. - Nie chcieli, żeby ją wyciągać, bo jest połamana. Ale była tak przygnieciona, że udusiłaby się na naszych oczach. Podebraliśmy spod niej plastikowe pojemniki z preparatami dla gołębi, zrobił się luz i ją wyjęliśmy. Połamana, ale żyła - pan Lucjan do dziś nie może mówić o tym bez wzruszenia. Zdzisława Karonia mimo wysiłków nie dało się wyjąć, choć Jagło wybierał wokół niego, co się dało. W ciemnej dziurze znalazł 15-20 żywych gołębi, wyrzucił je na zewnątrz. Robił dźwignię ze znalezionych kawałków żelastwa i próbował unosić leżący na Karoniu kawał wentylacji. Wyciągnąć się go nie dało, a jednak kiedy to robił, nacisk się zmniejszał i ranny odczuwał ulgę. Został z kolegą do chwili przybycia ratowników. - Co było najgorsze pod gruzami? To, że umierałem. Byłem świadom, co się ze mną dzieje. To był cholerny ucisk. Gdyby nie Lucjan Jagło, który mnie znalazł, pocieszał, próbował ulżyć, organizował pomoc, to nie wiem, czy doczekałbym chwili nadejścia ratowników. Chwilami nie miałem już siły, myślałem, że nie przeżyję - wspomina Karoń. Karoń, prywatny przedsiębiorca z Częstochowy i członek zarządu głównego Polskiego Związku Hodowców Gołębi, po wypadku miał uszkodzony kręgosłup, potłuczone nogi; zerwany kabel elektryczny wypalił mu dziurę w nodze. Przez pierwsze miesiące poruszał się na wózku inwalidzkim lub o kulach. Nie mógł normalnie funkcjonować nawet w domu. Do względnego - jak mówi - zdrowia doszedł dopiero w grudniu, po powrocie z sanatorium, choć wciąż nie jest w pełni sprawny i odczuwa dolegliwości. - Ale jest ta radość, że nie czuję już tego silnego bólu, że nie jestem kwaśny i skrzywiony, bo trudno cały dzień z bólem wytrzymać. Idzie ku dobremu. Tylko nie mogę słuchać żadnych informacji o wypadkach, zaraz wracają straszne wspomnienia. Tak jak ostatnio, kiedy czeski skoczek miał wypadek na skoczni w Zakopanem. Nie byłem w stanie obejrzeć tego w telewizji - mówi. Wypadek nie tylko zrujnował jego zdrowie, poniósł też z tego powodu duże straty finansowe, podupadła jego firma. Żona przejęła jego obowiązki, ale w pierwszych miesiącach nikt w rodzinie normalnie nie funkcjonował, wszystko poza jego zdrowiem zeszło na dalszy plan. Mimo to Karoń nie czuje żądzy zemsty wobec odpowiedzialnych za tragedię. - Myśląc o tym, to bym nadal pod tym żelastwem tkwił. Trzeba żyć, iść do przodu. Mam tylko żal, że nikt z tych ludzi nie miał odwagi przeprosić. Kombinują, kręcą, oszukują - ocenia. Dlatego dobrze czuje się ze swoimi gołębiami: W naturze jest normalność. Tam nie ma oszukaństwa, jak w życiu; tam jest prawda - mówi. W rocznicę tragedii, 28 stycznia, będzie na olimpiadzie gołębi pocztowych w Belgii. To najbardziej prestiżowa impreza hodowców, odbywająca się raz na dwa lata. - Na pewno będzie akcent polski, związany z katastrofą, tym bardziej, że ucierpieli w niej również koledzy gołębiarze z zagranicy, członkowie władz związku. Potem bardzo nam pomagali. To spotkanie z przyjaciółmi to dla mnie najlepsze lekarstwo - zapewnia. Dla Jagły gołębie też nie łączą się z traumą. - Z gołębiami zawsze jest ulga. Nie jest tak, że przy nich te złe wspomnienia wracają. To zawsze siedzi w głowie, ale iść do gołębnika to jest zawsze frajda. Rozmawia się z gołębiami. W myślach takie coś przechodziło, że są tutaj, że tam ich nie było, tu mają bezpiecznie, a tamte się muszą tułać po świecie, że samemu się z tego wyszło, że wróciło się do tych gołębi, do swojego gołębnika - mówi pan Lucjan.