Na facebookową stronę poświęconą pracy listonoszy ktoś wrzuca wyprodukowany przez Pocztę Polską filmik "Poczta od kuchni - asystentka". Widzimy, jak uśmiechnięta pani ze spokojem wykonuje kolejne obowiązki: przygotowuje stanowisko pracy, znaczki, pieniądze, stempluje przesyłki. Praca idealna. Pod filmem pojawia się setka komentarzy. W ogromnej większości podobnych - byli i obecni pracownicy poczty kpią z tego, jak bardzo odbiega on od rzeczywistości. Okienko, czyli kołchoz Agnieszka (na poczcie pracowała 10 lat jako asystent okienkowy, odeszła w 2017 r.): - Gdy zaczynałam pracę, wszystko było w porządku. Płacono jak należy, obowiązywały przerwy, bonusy, np. za pracę na kasie głównej. Z roku na rok było jednak coraz gorzej - zabrano nam wszystkie dodatki, paczki dla dzieci, o odliczenie kosztów kolonii można było się starać już tylko co dwa lata. Jednocześnie pracy przybywało. Musiałam pracować nie tylko jako asystent okienkowy, ale też jako kasjer walutowy i pracownik banku pocztowego. Później doszły jeszcze obowiązki pracownika tzw. ekspedycji, czyli osoby wydającej worki z paczkami, przesyłkami, pieniędzmi. W tym czasie musiałam oczywiście obsługiwać klientów. Pensja zaś nie rosła. Odchodząc z pracy dwa lata temu, Agnieszka zarabiała 1,9 tys. zł netto. Niskie pensje potwierdza Piotr Moniuszko, szef Wolnego Związku Zawodowego Pracowników Poczty: - Listonosze z dwu-, trzyletnim stażem pracy mają 2,5 tys. zł brutto wynagrodzenia zasadniczego. Moniuszko mówi również o innym niepokojącym zjawisku: - W tej chwili wysokość wynagrodzenia i stanowisko często zależą od tego, jakie kto ma znajomości. W dużej mierze powoduje to dysproporcje w wynagrodzeniach zasadniczych między pracownikami zajmującymi równorzędne stanowiska. Agnieszka żali się jednak przede wszystkim na warunki pracy. - W ostatnim urzędzie, w podwarszawskiej miejscowości, gdzie pracowałam cztery lata, nie miałam już nawet przerwy - opowiada. - Latem w środku 33 st. C. Żadnej klimatyzacji, tylko wiatraki. Przez siedem godzin byłam sama w urzędzie. Bez przerwy musiałam obsługiwać ludzi. Nie mogłam nawet iść do toalety. Nikt nic z tym nie zrobił, mimo że wielokrotnie zgłaszano problem pani naczelnik. Ta kobieta zresztą przychodzi do pracy o godz. 7.00, a wychodzi o 10.00. Potwierdza to Asia, była listonoszka tego samego podwarszawskiego urzędu (przepracowała na stanowisku osiem lat, do 2017 r.): - Dziś tamtędy przechodziłam. Zajrzałam i pani naczelnik oczywiście nie było. Nie da się jej niczego udowodnić, bo mieszka blisko; gdy pojawia się kontrola, dzwonią do niej koleżanki i mówią, by szybko przyjechała. Tłumaczy potem, że była w innym urzędzie. Agnieszka kontynuuje: - To nie do opisania, co poczta robi z ludźmi. Mamy tam do czynienia z pieniędzmi, z towarem wystawionym poza naszymi stanowiskami. Nikogo nie interesuje, że te książki, gazety są na zewnątrz i nie da się ich upilnować, zwłaszcza jeśli cały tydzień jest się samemu w okienku. Gdy ktoś coś ukradł, musiałyśmy pokrywać straty z własnej kieszeni. Obowiązkiem Agnieszki było także wypłacanie listonoszom pieniędzy na emerytury. - W dni wypłat, czyli trzy razy w miesiącu, przychodziłam na godz. 6.50. Nikt mi nie płacił za te dodatkowe godziny ani za żadne inne, kiedy musiałam zostać dłużej. Pieniądze wydawaliśmy listonoszom na parapecie, przy okienku, choć według przepisów powinni to robić pracownicy kontroli na zapleczu - podkreśla. Filia, czyli chyba zemdleję z głodu Dwa ostatnie lata pracy Agnieszka spędziła w tzw. filii urzędu, podobnie jak Michał, który w sumie jako asystent w okienku i pracownik ekspedycji przepracował wiele lat. - W filii człowiek pracował sam - opowiada Michał - ale klienci tego nie rozumieli. Pytali, dlaczego nie otworzę drugiego okienka lub dlaczego idę na przerwę. Pamiętam taki moment, jak siedzę w okienku bez jedzenia - jedna godzina, druga, piąta. Ciągle kolejka. Wystawiłem więc karteczkę z napisem "Przerwa" i mówię: "Proszę się nie ustawiać w kolejce, bo idę na przerwę". Ludzie na to: "Co nas to obchodzi?!". W pewnym momencie poczułem, że zaraz zemdleję z głodu, bo nawet wody się nie napiłem, odkąd usiadłem. Gdy zaczęło mi się robić ciemno przed oczami, poszedłem jednak na przerwę. Wróciłem po półgodzinie. Może ktoś napisał na mnie jakąś skargę? Już mnie to nie obchodziło. W kasie miałem kilkanaście tysięcy. Co by było, gdybym zemdlał? A jeszcze wcześniej zlikwidowano przecież te szklane przegrody między asystentem a klientem, więc każdy mógłby po te pieniądze sięgnąć. Pytam Michała, co ostatecznie zadecydowało, że odszedł z pracy. Zawiesza głos. - Dużo ludzi na poczcie straciło zdrowie. Japońskie karoshi tym się różni od polskiego, że tam przynajmniej łączy się z wydajnością - stwierdza w końcu. - A nasze na tę wydajność się nie przekłada. Agnieszka: - To, co się dzieje w filiach, jest nie do przerobienia. Wystarczy, że przyjdzie jeden nadawca masowy, np. z 70 listami poleconymi. Każdy trzeba zważyć i nakleić na niego znaczek, jeszcze mając z tyłu głowy ekspedycję i konieczność segregowania przesyłek. Dziwię się koleżankom, że jeszcze tam siedzą, może z wyjątkiem tych, które są już blisko emerytury. Agnieszka pamięta, że pewna klientka, widząc tłum ludzi i jedno otwarte okienko, zadzwoniła do dyrekcji oddziału. Przyszła wtedy kontrolerka, która pomogła rozładować kolejkę. - To jedyny taki przypadek, gdy ktoś pomógł - mówi. Stosunki pracy, czyli pięścią w nos Skrajne przemęczenie nie jest wcale najgorszą rzeczą, która może spotkać pracownika poczty. - Zdarzyło się to, gdy siedziałam na kasie głównej w jednym z podwarszawskich urzędów - wspomina Agnieszka. - Po zamknięciu urzędu pracowałam tam m.in. z panią, która zastępowała kontrolera, czyli jakby kierownika zmiany. Rozliczałam cały urząd. Okazało się, że brakuje mi ponad 500 zł. Poprosiłam tę koleżankę, by pomogła mi to przeliczyć, bo trochę się wystraszyłam - manko oczywiście pokrywa się z własnej kieszeni. Kazała mi liczyć jeszcze raz. Policzyłam znów - ten sam wynik. Przypomniałam sobie jednak sytuację z tego dnia, że gdy jeden z listonoszy rozliczał się ze mną z pieniędzy, przyszedł adresat z rejonu tego listonosza. Ten miał przekaz pieniężny dla klienta, ale zanim rozliczył się ze mną, ja wypłaciłam klientowi pieniądze z kasy. To była ta brakująca suma, którą powinnam była uwzględnić przy liczeniu. Potem zresztą doszłam do tego. Jednak wtedy ta pani, która ze mną pracowała, nie dość, że wyzwała mnie od osłów i debili, to jeszcze uderzyła mnie pięścią w twarz. Następnie zaciągnęła mnie za włosy do pokoju, gdzie odbywa się kontrola. Zaczęłam krzyczeć, inne dziewczyny przybiegły i odciągnęły tę kobietę. Całą szyję miałam podrapaną. Co pracodawca zrobił z tą sytuacją? - Naczelniczka wysłuchała nas obu - relacjonuje Agnieszka. - Potem zostałam wezwana do biura na Targową w Warszawie, gdzie przesłuchiwało mnie jakichś trzech facetów. Wpisano mi naganę i przeniesiono mnie do innego urzędu. Tę panią też. Wiem, że powinnam wtedy zadzwonić na policję, ale w takich sytuacjach człowiek jest w zbyt dużym szoku, by działać racjonalnie. Asia, była listonoszka: - Mobbing na poczcie jest częstym zjawiskiem. Nie da się jednak przyłapać na nim naczelników, bo rozmowy prowadzą w cztery oczy, nie ma świadków. Jeśli na kogoś się uwzięli, dają potem tej osobie najcięższą robotę.